Rozmowy o edukacji

JAK NIE ZABIĆ ISKRY BOŻEJ, KTÓRA DRZEMIE W LUDZKIM UMYŚLE?

Według dodatku Gazety Wyborczej "Praca" – najwięcej pieniędzy na starcie żądają absolwenci Pana szkoły. Potem są inni. Czy ich żądania finansowe i zarobki rzeczywiście przekładają się na poziom szkoły?

Oni naprawdę wierzą, że wychodzą ze szkoły świetnie przygotowani i stąd ich przekonanie o swojej wartości. To klucz do sukcesu. W ustabilizowanej gospodarce byłoby inaczej, bo cóż my takiego niezwykłego robimy z tymi młodymi ludźmi? Stawiamy na podstawowe rzeczy, lecz dobrze opanowane: dwa języki obce, z tego jeden perfekcyjnie; kilka programów komputerowych, jak baza danych, edytor tekstu, arkusz kalkulacyjny – czyli coś, co będzie rzeczywiście potrzebne w pracy. Tradycyjna szkoła oferuje ok. 90 godz. obsługi komputerów, my zaś 200. Dobra szkoła uczy języków przez 360 godz., my aż przez 990. A przede wszystkim uczymy matematyki. Młodzież przeklina, płacze, potem ku swojemu zdumieniu spostrzega w pracy zawodowej, że taka dawka matematyki stawia ich na lepszej pozycji od innych. Słowem, w procesie edukacji my stawiamy na narzędzia, nie na cuda.

Czy przy takim modelu nauczania przyszli menedżerowie nie zostaną ukierunkowani zbyt wąsko? Gdzie jest miejsce na ich ogólny rozwój?

WRĘCZ PRZECIWNIE! Moim największym sukcesem jest to – mimo porad i nalegań wielu fachowców – że nie zgodziłem się na tworzenie specjalności w szkole. Po moich doświadczeniach życiowych, nabrałem przekonania, że nie wolno skazić wąską specjalnością młodego człowieka, który ma 19 lat i kompletnie nie wie, czym chciałby zajmować się w przyszłości.

Dlatego - oprócz narzędzi (matematyka czy nauka języków) - mają historię sztuki, nauki polityczne, socjologię, psychologię, filozofię, która nie jest traktowana po macoszemu, lecz równorzędnie z przedmiotami biznesowymi.

To mi przypomina opowieść o pracownikach wielkich, angielskich banków, którzy skończyli filologię klasyczną lub socjologię. Są oni świetnymi menedżerami. W Polsce humanista stoi na straconej pozycji, ponieważ ciągle pokutuje mit o fachowcu o branżowym wykształceniu, który ma lepiej zarządzać projektem lub firmą.

Czy człowiek prowadzący dużą firmę musi być inżynierem? Wcale nie. Głęboka wiedza np. o procesach metalurgicznych może tylko przeszkadzać menedżerowi w procesie podejmowania decyzji. Może go wręcz zablokować. Natomiast szersza wiedza pozwoli mu zapytać bez zewnętrznych oporów właściwego człowieka o konkretną informację i wdrożyć nowe pomysły.

Uważam, że ogromnym błędem modelu edukacji, w którym wyrośliśmy, to przywiązywanie wagi do cząstkowego wykształcenia. To omamianie ludzi. Wąsko wykształceni ludzi mieli (i mają, niestety, nadal) sprostać problemom. Wciąż nie mamy takiego systemu, jak w Stanach Zjednoczonych, w którym student podczas studiów może zdobyć dowolną wiedzę na różnych kierunkach, punktowaną tzw. kredytami.

W moim rozumieniu, specjalność powinna zawężać się w miarę dojrzewania człowieka. Nigdy na starcie. To ma być klasyczna piramida. Jakie to daje korzyści w biznesie, najlepiej ilustruje przypadek amerykańskich fizyków.

Kilkanaście lat temu doszło do kryzysu w amerykańskim programie kosmicznym. Trzeba było zwolnić kilka tysięcy fizyków o wąskich specjalnościach. Nagle naukowcy ci trafili na Wall Street. To oni właśnie zrobili rewolucję w całym obszarze giełdowych instrumentów pochodnych. Przenieśli z kosmicznych laboratoriów inną mentalność, swój aparat myślowy do zupełnie odrębnej dziedziny.

Nie ma reguł w karierze zawodowej. Problem jest tylko jeden: jak nie zabić indywidualności młodego człowieka? Nieważne, czy studiuje on na filologii klasycznej, na historii, czy na fizyce. Jak nie zniszczyć tej iskry bożej, która drzemie w ludzkim umyśle?

... O ile studenci zdają sobie sprawę, że w świecie biznesu równie ważna jest wiedza o starożytnych filozofach, jak znajomość prawideł gry giełdowej.

Zapewne studenci nie mogą jeszcze zrozumieć, po co im filozofia czy historia sztuki, lecz w przyszłości to docenią. Coś im zostanie w głowach.


TOP 200