Czyj będzie Internet

Na pewno nie można powiedzieć, że tylko pierwsi to plebs, a drudzy to demos. Nawet jeśli demos, to może nie być z nich wiele pożytku: oni kryją się w swoich niszach wirtualnych i nie stanowią społeczeństwa. Tworzą własne społeczności wirtualne, ale zbyt mało znamy ich charakterystyki. Nie wiemy, czy są to społeczności obywatelskie (typu Gesellschaft), a na ile wspólnoty cyberplemienne (Gemeinschaft), z których społeczeństwo obywatelskie może nie mieć większego pożytku. Ważne, że tworzą takie wspólnoty. Młodzi ludzie, którym reklama wmawia indywidualizm pod hasłem "bądź sobą" (konstruuj, dekonstruuj, rekonstruuj swoją tożsamość, kreuj siebie itp.), potrzebują nie tylko indywidualizmu i wolności, ale także bezpieczeństwa, które daje udział w społeczności, we wspólnotach ochronnych. Trudno tu mówić o społeczeństwie: społeczności wirtualne są rozproszone, nie da się z nich tworzyć jednolitej platformy politycznej. Można więc powiedzieć, powtarzając słowa piosenki, że nic dwa razy się nie zdarza. Jeśli nawet powstanie jakieś społeczeństwo obywatelskie w sieci, z pewnością będzie to inne społeczeństwo niż w "realu". Tak samo jak inne są kultura, praca, zabawa itp.

Na razie podział na odbiorcę masowego i niszowego przebiega między przekazem analogowym a cyfrowym. Po digitalizacji wszystkiego zapewne zwycięży model bimedium, czyli interaktywnej telewizji cyfrowej, której użytkownik będzie wolał korzystać z ekranu telewizora. Zamiast "TV plus Internet", będziemy mieli telewizję z okazjonalnym korzystaniem z Internetu. Taki model wydaje się kształtować w Europie, która bardziej niż USA jest zaawansowana w interaktywnych programach telewizyjnych. Będziemy mieć do czynienia raczej ze starym użyciem nowego medium niż nowym użyciem starego medium.

W potrzasku

Wiele wskazuje na to, że społeczeństwo obywatelskie w Internecie jest naciskane z obu stron jednocześnie: przez rządy i biznes. Te pierwsze długo nie interesowały się Internetem jako przestrzenią, w której znajduje ujście rosnąca część energii obywatelskiej. Demokratyczne nie widziały takiej potrzeby, totalitarne zaś, które by tego chciały, nie dysponowały takimi możliwościami. Dzisiaj to się zmieniło. Nie wiadomo zatem, czy spełnią się nadzieje optymistów, że cyberdyktatury są niemożliwe, bo media elektroniczne decentralizują każdy system. Nie wiadomo czy każdy.

Media interaktywne, jak telefon - nazwany przez Ithiel de Sola Pool, mojego opiekuna naukowego z MIT - technologią wolności, decentralizowały system. Wielkie media go centralizowały. Obecnie wielkie media (ściślej: wielkie instytucje medialne) także przenoszą się do Internetu.

Rządy nie interesowały się Internetem, gdyż są one zawsze opóźnione o jedną fazę. Po wynalazku Bella jeszcze długo zachowy- wały się przedtelefonicznie. Kiedy pojawił się Internet, długo go nie dostrzegały, zachowywały się przedinternetowo. Ta machina musi się rozkręcić. Dziś się już interesują, ale problem w tym - i tu jest clou - czy interesują się dlatego, żeby więcej o obywatelu wiedzieć (na to pozwala monitorowana przestrzeń, pozostawiająca ślady elektroniczne), czy żeby mu ułatwić życie, co obiecuje Unia w programie e-Europe. Nie wiadomo czy ta przestrzeń okaże się odporna na biurokrację czy też ta się do niej przeniesie. Szkoda, że Max Weber nie jest w stanie nam pomóc w udzieleniu odpowiedzi na to kluczowe pytanie.

Ludzie przenosząc do cybersfery złe i dobre rzeczy, muszą się liczyć z tym, że będą coraz bardziej monitorowani. Amerykanie po 11 września 2001 r. nie czynią z tego tajemnicy, uruchamiając programy monitorujące typu Carnivore czy Echelon.

Dobro publiczne dobrze widziane

Biznes jak zawsze reaguje szybciej. Ludzie biznesu pierwsi wyczuli, że do przestrzeni internetowej przenosi się coraz więcej ludzkiej aktywności i w związku z tym będzie ona potrzebowała zarządców, przewodników, nowych pośredników. Na tym będzie można zarobić. Tu Marek Hetmański ma rację: silna jest pokusa sprowadzania użytkownika Internetu do jednej roli - konsumenta. Wojciech Burszta ma w tej kwestii inne zdanie: rynek informacji - stwierdza - jest podstawą kształtowania się sensownego forum idei. Nie wiem, komu przyszłość przyzna rację. Czy rynek zniszczy starą sferę publiczną i wykreuje własną? W "realu" jest to raczej niemożliwe, ale w "wirtualu" może być prawdopodobne.

Internet jest m.in. medium o tak wielkich możliwościach, że wszystko jest w nim możliwe. Może być tak, jak przewiduje Marek Hetmański, ale też nie wykluczam, że będzie to forum idei. Będą więc cyfrowe Big Brothery dla e-plebsu, ale będzie również przestrzeń dla spraw publicznych, dla e-demosu, choćby dlatego że biznes w trosce o dobry image coś w tym kierunku robi, że nie chodzi mu tyko o zysk i przerabianie wszystkich na konsumentów, chce bowiem zachowywać się jak dobry obywatel. To jeden z wymogów poprawności politycznej.


TOP 200