Wirtualne wybory

Niebezpieczne złudzenia

Zwolennicy wyborów online operują często argumentem: "Najlepszym dowodem na to, iż jesteśmy mentalnie i technologicznie gotowi na elektroniczne wybory, jest sukces banków internetowych. Skoro potrafimy bezpiecznie zarządzać przez Internet naszymi pieniędzmi, to tym bardziej możemy zaufać elektronicznym wyborom. Akt wyborczy jest przecież o niebo prostszy niż bankowość elektroniczna".

Niestety, nie "tym bardziej", ale raczej "tym mniej". Kluczem do bezpieczeństwa wszystkich systemów jest człowiek. Nawet gdy w grę wchodzą własne pieniądze, ludzie popełniają wiele głupstw, łamiąc zasady bezpiecznej pracy z komputerem i Internetem. Czy, gdy zamiast własnych pieniędzy będą mogli stracić głos w wyborach, do owych zasad będą przywiązywać większą wagę? Zwolennikom głosowania przez Internet polecam taki test: w której sytuacji zachowaliby więcej ostrożności - gdy mogą stracić wszystkie swoje oszczędności, czy tylko swój głos w wyborach?

W przypadku banków elektronicznych znaczna część odpowiedzialności za bezpieczeństwo operacji ciąży na klientach. Gdy klient w wyniku swojej niefrasobliwości udostępni parametry dostępu do konta, utracone pieniądze to wyłącznie JEGO indywidualny problem. Tymczasem głosy utracone w wyniku niedbałości wyborców staną się głównie NASZYM problemem, problemem całego państwa, którego demokratyczne fundamenty zostałyby w oczywisty sposób zakwestionowane.

Co gorsza, potencjalne zyski z kompromitacji systemu zdalnego dostępu do kont jakiegoś banku są wbrew pozorom mniejsze niż możliwe zyski wynikające z wpływu na wynik wyborów. "Dobra" ustawa może być przecież warta miliony, a może miliardy. Zważmy też, że pojawia się tu niezerowe prawdopodobieństwo wrogiej działalności innych państw, a więc struktur dysponujących olbrzymimi zasobami, które mogłyby być uruchomione dla zakłócenia ewentualnych wyborów. Ostatnie wydarzenia w Estonii nie pozwalają już dalej ignorować tego, niedocenianego chyba dotąd, wymiaru e-government.

E-gov jest dobry na wszystko?

Mam czasami wrażenie, że zachłystując się hasłami "e-gov" czy "informatyzacja" zapominamy o kwestii zasadniczej - informatyzacja (siłą rzeczy proces cząstkowy) winna obejmować te procesy, których przekształcenie będzie w danym momencie najbardziej społecznie i ekonomicznie efektywne.

Tym bardziej że w konkurencji "ergonomia wizyty w okienku versus ergonomia formularza internetowego" ta pierwsza nie zawsze stoi na straconych pozycjach. Pamiętajmy, że informatyzacja nie zmienia reguł prawa - sprawa załatwiana przez Internet będzie tą samą sprawą, z tymi samymi wymogami (tak samo trudną, a czasami trudniejszą) jak sprawa załatwiana tradycyjnie.

Tym, co jest z punktu widzenia obywatela zaletą elektronicznej administracji, jest brak ograniczeń logistycznych - dostępność usługi 24 godziny na dobę bez konieczności opuszczania swojego domu.

Jeżeli jednak już dostaniemy się przed urzędowe okienko, często zyskuje ono przewagę nad klawiaturą naszego komputera. Bezpośredni kontakt z kompetentnym urzędnikiem (TO JEST REALNE) daje nam bowiem szansę na uzyskanie wsparcia w poruszaniu się po administracyjnych procedurach, wsparcia, którego będziemy pozbawieni w Internecie. Oczywiście informatyka daje nam do ręki narzędzia, którymi możemy próbować owego urzędnika zastąpić (wszelkiego rodzaju: kreatory, słowniki, weryfikacje poprawności wypełnienia pól itp.), nie zawsze jednak będzie to faktycznie możliwe i efektywne.

Potencjalne kłopoty z wdrożeniem obywateli w załatwianie spraw przez Internet będą tym większe, im rzadziej dana procedura będzie przez nich wykorzystywana i im bardziej będzie skomplikowana. Warto więc rozpoczynać informatyzację od procedur najprostszych i/lub najczęściej wykonywanych przez mieszkańców, tak by zminimalizować kłopoty z obsługą i zmaksymalizować ich zysk logistyczny. Takie procedury szybko zostaną przez odbiorców zaakceptowane. Wybory elektroniczne do nich nie należą. Odbywają się zbyt rzadko. W tym kontekście wydaje się, że swoistym El Dorado e-usług administracji publicznej mogą być wszelkie relacje z firmami, ale to temat na osobny artykuł.

I jeszcze na koniec dwie refleksje natury ogólnej

Czy chorzy i niepełnosprawni na pewno najbardziej oczekują właśnie możliwości głosowania przez Internet? Czy może raczej woleliby zobaczyć transport zorganizowany do lokali wyborczych (lub komisji wyborczej do nich), przynajmniej mieliby okazję wyrwać się z domu albo spotkać z innymi ludźmi? I czy takie rozwiązanie nie byłoby w ostatecznym rozrachunku i tak znacznie tańsze od "wirtualnych wyborów"?

Druga sprawa: czy naprawdę aż tak bardzo winno zależeć nam na głosach owych mitycznych "milczących" wyborców, którzy nie potrafią nawet raz na parę lat ruszyć się na chwilę z domu, po to by współdecydować o losach własnego kraju? Czy w ogóle jest szansa, że Internet będzie w stanie przełamać ich bierność? Czy to nie kolejny mit?


TOP 200