Polityka sieciowa

Poza pieniędzmi Internet może także gromadzić ochotników gotowych do poświęcenia swojego czasu dla kampanii wyborczej ulubionego kandydata. Rejestracja wolontariuszy bywa niekiedy spontaniczna. Tak było w czasie, gdy Kongres amerykański rozważał impeachment Billa Clintona i grupa wyborców przeciwna przewlekaniu procedury prawnej, którą uważali za politycznie umotywowane nękanie popularnego prezydenta, stworzyła stronę internetową o nazwie MoveOn.org i zebrała w krótkim czasie 13 mln USD oraz podpisy 500 tys. osób na petycji. Republikański mer Nowego Jorku i kontrkandydat Hillary Clinton w nadchodzących wyborach do Senatu, Rudy Giuliani, zastosował podobną taktykę w swej kampanii, tworząc dwie strony internetowe, RudyYes.com i HillaryNo.com, za pośrednictwem których zdobył już 11 tys. ochotników. Ci, którzy nie mają inklinacji do rozdawania w deszczowe wieczory wyborczych ulotek na stacjach nowojorskiego metra, mogą zostać "ochotnikami sieciowymi" i wystukiwać adresy wyborców na klawiaturze swego komputera.

Al-Gore-ytm

Sieć będzie także w większym stopniu wykorzystywana jako platforma politycznej reklamy. Telewizja zapewne pozostanie głównym "nagłaśniającym" kampanię środkiem przekazu, ale reklama internetowa będzie w swym charakterze i działaniu inna niż telewizyjna. Reklama telewizyjna, której formę dyktuje krótka "rozpiętość uwagi" telewidza, jest ze swej natury demagogiczna, powierzchowna czy wręcz ogłupiająca. Internet, z drugiej strony, pozwala na bardziej informacyjne formułowanie politycznych ogłoszeń, toleruje dłuższy format i wyższy poziom intelektualny. Co jednak najważniejsze, internetowy rynek reklamowy jest rynkiem "niszowym," pozwalającym na "przykrawanie" treści i formy ogłoszenia do charakteru specyficznej grupy, do jakiej ma ono dotrzeć.

Al Gore, o którym ostatnio - po jego niefortunnym oświadczeniu, gdzie omyłkowo przypisał sobie wybitne zasługi w stworzeniu Internetu - krążą w środowisku sieciowym dowcipy (że, co prawda, nie wymyślił Internetu, ale za to jest odkrywcą Al-Gore-ytmu), zamierza odzyskać stracony teren koncentrując się na stronach internetowych adresowanych do kobiet (zamierza, innymi słowy, "uaktywniać doły kobiece"). W tym celu zatrudnił (płacąc jej 15 tys. USD miesięcznie) jako swego konsultanta słynną feministkę i pisarkę Naomi Wolf. Steve Forbes z kolei skupi się na inwestorach i giełdowych spekulantach.

Sieć wreszcie jest medium informacyjnym z bardzo krótkim cyklem produkcyjnym (i, co za tym niestety idzie, niekiedy wątpliwą jakością) i znakomicie nadaje się na instrument wyborczej sprawozdawczości oraz forum towarzyszącej kampanii politycznej debaty.

Elektroniczne wybory

Wszystkie te aspekty politycznej roli Internetu nie dotykają jeszcze sprawy bez wątpienia najbardziej ze wszystkich doniosłej - głosowania w sieci. Zmiana ordynacji wyborczej, pozwalająca na "zdalne" uczestnictwo w procesie elekcyjnym, miałaby ważne, choć także nie dające się do końca przewidzieć, konsekwencje. Wielu tradycjonalistów załamuje ręce na samą myśl o tym, że przyszłe wybory utraciłyby swój charakter obrzędu i celebracji, osobista wycieczka do urny zaś przestałaby być ich niezbędną częścią. Wymyślają oni najrozmaitsze argumenty przeciw podobnej nowelizacji prawa wyborczego. Twierdzą, że zmiana taka jeszcze bardziej obniżyłaby poziom politycznego zaangażowania Amerykanów, już dziś alarmująco niskiego. Utrzymują także, że elektroniczne głosowanie dawałoby fory kandydatom popieranym przez bardziej zamożną i wykształconą część elektoratu.

Zmiana taka na pewno nie nastąpi wkrótce, a z pewnością nie przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. Wprawdzie już w tym roku wyborcy w stanie Iowa będą mogli tytułem próby oddać głos poprzez Internet - z tym że nadal głosowanie to będzie odbywać się w lokalu wyborczym po wydaniu im specjalnych numerów identyfikacyjnych w celu uniknięcia nieprawidłowości.

Tymczasem w Kalifornii rząd zamówił już gruntowne badania praktycznej możliwości wdrożenia elektronicznego systemu głosowania w wyborach stanowych. Kalifornia jest w końcu najbardziej "usieciowionym" stanem Unii - 74% jej mieszkańców używa komputera w domu, w szkole lub w pracy (w porównaniu z 68% średnią ogólnokrajową), 60% z nich korzysta z Internetu i e-maila, a dla 49% Internet jest źródłem informacji na temat bieżących wydarzeń, polityki i spraw publicznych.

Już wkrótce dowiemy się, co przyniesie najbliższa przyszłość. Niektórzy komentatorzy przewidują, że wybory w roku 2000 będą ważniejsze dla Internetu niż Internet dla wyborów. Zapewne mają słuszność, gdyż (miejmy nadzieję) niezależnie od roli sieci Amerykanie i tak wybiorą najlepszego kandydata. Prezydent Clinton, który pozostały mu kapitał polityczny próbuje przelać na konto swego wiceprezydenta Gore'a, także korzysta z nowoczesnej technologii informacyjnej, ale robi to w sposób staroświecki: w czasie swej wizyty w Dolinie Krzemowej na początku października, przy okazji odwiedzin Chelse'a Clintonówny studiującej na Stanfordzie, zorganizował dla przedstawicieli krzemowej elity obiad "składkowy". Składka wynosiła 25 tys. USD od nakrycia.


TOP 200