Web 2.0 jako dobrodziejstwo

Przed Internetem kolektywne dzielenie się informacją także istniało, ale w sposób raczej ograniczony - ogłoszenia na płocie, tagi na ulicy, murale, vlepki itp. W epoce przedsieciowej każdy mógł w społeczeństwie otwartym mówić rzeczy mądre lub głupie, tyle że lokalnie, dziś może to robić na skalę potencjalnie globalną, a w każdym razie ponadlokalną, na "agorze świata".

Współistnienie Web 1.0 i Web 2.0 to batalia między spontanicznością a organizacją i instytucjonalizacją, co nie jest niczym nowym, zawsze rozwijały się ruchy społeczne i zawsze były próby ich okiełznania. Jest to konflikt między taksonomią, czyli ustalonym przez ekspertów systemem indeksowania i klasyfikowania treści, a tym, co się określa jako folksonomy, czyli społeczne tagowanie. Są to dwie kultury uczestnictwa w Internecie. Na tym zaufaniu do mądrości internautów zbili kapitał finansowy twórcy Google, którzy skonstruowali algorytm swej przeglądarki wedle częstości odsyłania do konkretnych stron, czyli hierarchizowania dokumentów przez samych internautów. Najdroższy algorytm na świecie, bo wart 150 mld dolarów - produkt działania kolektywnego - crowdsourcingu.

Każdy może być Marco Polo w oceanie sieci

Oznacza to, że każdy użytkownik ma potencjalnie władzę definiowania ludzi, rzeczy, zjawisk, wydarzeń, wedle własnych pojęć i znaczeń. Daje to szanse na demokrację, budowanie podmiotowości, eksperymentowanie z tożsamością. Możliwość czerpania z bezmiaru symboli i produkcji własnych czyni podmiot ludzki wysoko semiotycznym. A taki podmiot jest potrzebny. Konsumpcja znaków jest jednocześnie ich produkowaniem i wpuszczaniem w obieg - w kulturę jako społeczną sieć znaczeń; każde odczytanie znaków jest mnożeniem następnych.

Przed 10 laty, gdy Internet jeszcze raczkował, był on hierarchiczny i zinstytucjonalizowany (monopol Netscape'a i oligopol kilku "silników wyszukujących (searching engines): Infoseek, Excite!, Yahoo, AltaVista, Lycos); fora dyskusyjne były nieliczne, a blogi jeszcze nie istniały. Internet był wtedy przede wszystkim medium komunikacji, a nie środowiskiem społecznym. Dominowali ci, którzy mieli władze nadawania znaczeń i kierowali nas w odpowiednie azymuty. Takie jest prawo wielości (nawiązuję tu do A. Negriego i M. Hardta konceptu Multitude). Użytkownicy pragną mieć władzę semiotyczną. To jednak samo w sobie jest bogactwem. Użytkownicy nie są skazani na pojemność informacyjno-poznawczą najbliższego otoczenia, mają bowiem dostęp do olbrzymich zasobów.

Dobrodziejstwa w Internecie to wszystko to, co daje ludziom możliwość wyrażania siebie, ułatwia kooperację między ludźmi, budowanie wspólnot, bycie użytecznym i twórczym, satysfakcję z wnoszenia wkładu w jakieś dzieło, odnajdywanie czy konstruowanie tożsamości, sensu, znaczeń, samorealizację i pozyskiwanie nowych zasobów, wiedzy i kompetencji, poczucie podmiotowości, świadczenie wsparcia. Pisanie nawet niezbyt mądrego bloga jest bardziej twórcze niż praktyki couch potato (przesiadywanie przed telewizorem kilkanaście godzin na dobę). Wchodząc do nowej społeczności, trzeba się czymś wykazać, aby uzyskać dobry status, co wymusza pracę nad sobą.

Serwisy społecznościowe to efekt kuli śniegowej: każdy cos dokłada do wspólnej puli. W serwisie Filmweb można znaleźć dzięki temu wszystkie możliwe filmy. To tak jakby oddać pióra, kamery i mikrofony w ręce ludu: widzów, słuchaczy i itp. To podważa pozycję gatekeeperów, którzy wcześniej decydowali niepodzielnie o tym, jaka zawartość znajdzie się w kanałach informacyjnych.

Podsumowując oczywiste pozytywy: samoportretowanie się, zyskiwanie władzy nad symbolami, empowerment, każdy nosi buławę w tornistrze, może być netokratą, "rewolucjonistą w sieci", zdobywcą, poczuć się Marco Polo cyberprzestrzeni, zyskać charyzmę sieciową. Taka demokracja sieciowa upodmiotowia. Web 2.0 jest dla wielu uczestników spełnieniem marzenia o równych szansach, realizacją prawa trzeciej generacji praw człowieka (praw kulturowych uzupełniających prawa polityczne i socjalne) - prawa do komunikowania się. Realizacja tego prawa poprawia efektywność działań społecznych, które zależą mniej od zewnętrznej regulacji życia, a bardziej od autonomii jednostek. Web 2.0 jawi się więc jako kontrola main streamu - dominujących dotychczas instytucji.

Lektury

Wiedza o Web 2.0 jest coraz bogatsza. Cała plejada badaczy z różnych dziedzin poświęca temu zjawisku wiele uwagi. Wystarczy wymienić prace: Erica S. Raymonda "Katedra i bazar"; Antonio Negriego i Michaela Hardta "Imperium" (Multitude - rzesza samoorganizujących się podmiotów); Dona Tapscotta i Anthony D Williamsa "Wikinomia"; Lawrence'a Lessiga "Wolna Kultura"; Chrisa Andersona "Długi ogon" (o produkcji niszowej); Henry'ego Jenkinsa "Kultura konwergencji"; Yochai Benklera "Bogactwo sieci"; Howarda Rheingolda "Smart Mobs". W rozumieniu tego fenomenu pomocne są też wcześniejsze prace o kolektywnej inteligencji (Pierre Levy, Derrick de Kerchove) czy zbiorowej mądrości (James Surowiecki).


TOP 200