Siła złego na jednego

W czasie kryzysu jedni tracą, a inni szukają łatwego zarobku. Bank inwestycyjny Goldman Sachs przyznał się, że spekulował na walutach naszego regionu i zarobił 8% na osłabieniu złotego.

Na kryzys, który nas dotyka, na pewno nie zasłużyliśmy. W Ameryce pękła bańka spekulacyjna i pogrążyła najpierw instytucje finansowe Europy Zachodniej, a potem jej gospodarkę realną. Zamarł rynek pożyczek międzybankowych, a nasi eksporterzy stracili zamówienia. Kryzys mocno dotknął osłabione gospodarczo Węgry oraz zadłużone w zagranicznych bankach kraje bałtyckie, przez co na wiarygodności stracił cały region Europy Środkowo-Wschodniej. Inwestorzy zaczęli uciekać z naszego rynku, bo region traktują jako całość, nie wgłębiając się, który kraj ma zdrowe, a który wątpliwe fundamenty ekonomiczne. Złoty poleciał na łeb na szyję, co wywołało dodatkowe kłopoty w firmach, bo wielu menedżerów nie spodziewało się zmiany trendu i zamiast zabezpieczać transakcje walutowe, spekulowało, biorąc na siebie całe ryzyko. Na domiar złego, wielkie banki inwestycyjne, które są w dużej mierze odpowiedzialne za obecny kryzys, zaczęły spekulować na naszej walucie, grając na jej spadek i skutecznie pogrążając złotego.

Naszą winą jest to, że przynależymy do regionu, który jest dziś źle postrzegany i że mamy złotego, a nie euro. Obecna ekipa zarzuca poprzednikom, że nie wprowadzili euro wzorem Słowacji. Ale czy w Polsce były kiedykolwiek warunki, by dokonać transformacji walutowej? Najpierw trzeba spełnić kryteria konwergencji i wejść do ERM II, czyli praktycznie usztywnić kurs na dwa lata. Rezygnacja z płynnego kursu, to ułatwienie życia spekulantom walutowym, którzy, jak widać, nie śpią. Walka z nimi może być wyniszczająca, o czym świadczy przykład Wielkiej Brytanii sprzed kilkunastu lat. Po atakach spekulacyjnych Sorosa trzeba było zdewaluować funta i wycofać go z ERM II. Kosztowne interwencje banku centralnego okazały się nieskuteczne.

Dziś jednym z punktów rządowego programu walki z kryzysem jest zapowiedź szybkiego wprowadzenia euro. Bardzo ładnie, ale szybko to znaczy za kilka lat, w 2012 r. lub w 2013 r. Szybciej się nie da, bo kalendarz ma swoje prawa. Ściskamy więc deficyt budżetowy i czekamy na dalszy spadek inflacji, by spełnić warunki konwergencji. Trzeba jeszcze zmienić konstytucję. I ten wątek jest szczególnie nagłaśniany, bo rzekomo zmiana ta utwierdzi rynki w przekonaniu, że jesteśmy na euro zdecydowani, więc będziemy lepiej traktowani. Czy na pewno? Przecież rynki nie zawracają sobie głowy indywidualnym podejściem. Jesteśmy częścią Europy Wschodniej, i tyle. Poza tym, jeśli w połowie tego roku lub na początku przyszłego wprowadzimy złotego do ERM II, to czy spekulanci nie pokuszą się na łatwy zarobek, skoro z powodzeniem robią to nawet dziś, gdy nie mamy usztywnionego kursu?

Euro oczywiście wprowadzić trzeba możliwie najszybciej, ale wiara, że okazywana głośno determinacja może nas uchronić przed pogłębiającym się kryzysem, jest trochę naiwna. Czy złoty zacznie przybierać na sile, gdy zmienimy konstytucję? Na spekulantów to raczej nie zadziała, a usztywnienie kursu ułatwi im tylko cyniczną grę.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200