Roniąc silikonowe łzy

Emocjonalny komputer

W niedawno wydanej książce zatytułowanej Affective Computing (1997 r., MIT Press), która stała się Biblią wyznawców sztucznej inteligencji emocjonalnej, Roz Picard opisuje w szczegółach liczne projekty badawcze, nad którymi mozolą się w tej chwili ona i jej koledzy z Media Lab. Niektóre z nich, przyznam, wzbudziły we mnie pewne zakłopotanie, a nawet zaniepokojenie. Przykładowo - uczuciowy nauczyciel (Affective Tutor) muzyki nie jest jeszcze złym pomysłem. Jedną z przyczyn, dla których komputery dotychczas nie odniosły wielkiego sukcesu w zastąpieniu ludzi parających się nauczaniem, jest to, że dzieciom trudno dłużej skupić się i łatwo ulegają one frustracji, tracąc zainteresowanie przedmiotem. Ten stan emocjonalny, w którego wykrywaniu dobrzy nauczyciele są wytrenowani (i mogą np. "palnąć szczeniaka w łeb", by skupić jego uwagę), dotychczas wymykał się uwadze komputerów. Teraz "afektowany tutor" będzie mógł dostosowywać swe metody pedagogiczne do chwilowego poziomu zainteresowania bądź znudzenia ucznia.

W domu może w przyszłości czekać na nas "Emocjonalny CD-Player", który wykryje nasz nastrój i natychmiast wybierze właściwą dla niego muzykę. Sprawa jest tu nieco bardziej skomplikowana niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać (w tym przypadku raczej ucha), gdyż taki współczujący gramofon może, przez wybór żałosnej muzyki, w odpowiedzi na nasz smutek pogłębić go jeszcze do stanu depresji. Jeśli natomiast zacznie nam grać coś skocznego, by nas rozweselić, może nas w efekcie rozzłościć.

Podobnie problematyczny wydaje się uczuciowy odtwarzacz wideo, który miałby w przyspieszonym tempie wyświetlać wszystkie mało ekscytujące sceny w oglądanym filmie, a pozwalałby nam w zwolnionym tempie delektować się pełnymi napięcia i emocji. Największe jednak moje zaniepokojenie budzą pomysły rozmaitych skomputeryzowanych czujników, które podłączone np. do specjalnych okularów obwieszczałyby wszem i wobec, w jakim w danym momencie jestem humorze lub jakie targają mną emocje. Mogę sobie łatwo wyobrazić żenujące sytuacje, w jakich mógłby się znaleźć właściciel takich okularów, który spróbowałby np. podczas nudnego zebrania pomyśleć sobie o czymś przyjemnym. Nie, nie po to całe życie uczymy się maskować swe prawdziwe myśli, by za pomocą "ekspresyjnych okularów" robić z siebie publicznie pośmiewisko.

Furby

Także perspektywa współpracy z komputerem, który z zimnej i nieczułej maszyny zmieniłby się we współczującego przyjaciela, roniącego silikonowe łzy na wieść o moich osobistych niepowodzeniach, nie wydaje mi się specjalnie pociągająca. Wolę, by był zimny i nieczuły. Gdybym więc był typowym przyszłym konsumentem urządzeń elektronicznych, przyszłość emocjonalnych komputerów nie wyglądałaby zbyt różowo. Z tego, że jestem zupełnie nietypowy, zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy nadeszła pora świątecznych zakupów.

Jest to dla mnie po prostu okazja, by nabyć (lub dostać w prezencie) różne przydatne przedmioty, takie jak skarpetki, rękawiczki czy nowy krawat, które i tak bez całej przyjemnej aury świąteczności musiałbym kupić. A przecież jest to całkowitym zaprzeczeniem idei świątecznych podarunków, które powinny być oryginalne w swej nowości i całkowicie nieprzydatne.

Dotyczy to w szczególności zabawek dla dzieci, których producenci nie mieliby, rzecz jasna, racji bytu, gdyby nie istniały święta Bożego Narodzenia. Co roku jakaś nowa zabawka staje się przebojem sezonu i w sklepach rozgrywają się dantejskie sceny, kiedy zastępy rodziców wydzierają sobie z rąk ostatnie ich egzemplarze. Rok 1998 jest, oczywiście, rokiem Furby. Furby - dla tych, którzy jeszcze o tym nie wiedzą - jest kosmatym stworzonkiem z wielkimi oczami i uszami, wyróżniającym się wśród innych podobnie zinfantylizowanych zabawek tym, że jest emocjonalnym komputerem.

Furby, produkowany przez oddział firmy Hasbro o nazwie Tiger Electronics, cały jest wypchany elektronicznymi czujnikami, które wiedzą, kiedy Furby jest głaskany, kiedy łaskotany, kiedy obrócony do góry nogami, a także reaguje na światło i mrok - nawet kiedy nikt się nim w danej chwili nie zajmuje, czego Furby zresztą bardzo nie lubi. Łaskotany chichocze, kiedy się go przewraca do góry nogami udaje straszne przerażenie, pozostawiony sam na dłużej - zaczyna głośno protestować.

Jest to, nawiasem mówiąc, bardziej humanitarna reakcja niż zachowanie innych, japońskich elektronicznych "wirtualnych zwierzątek domowych", które jeśli się je zaniedba, po prostu zdychają. Furby, który posługuje się własnym językiem (jak twierdzą producenci, ma on silne wpływy języków tajlandzkiego, chińskiego i hebrajskiego), przejawia stosunkowo szeroką gamę emocjonalnej ekspresji - od smutku, radości, poprzez zatroskanie, aż do głodu. Kiedy jest podekscytowany, jego oczy otwierają się szeroko, uszy stają dęba, zadowolenie zaś okazuje kręcąc uszami, powoli otwierając i zamykając oczy. Wraz z tym osobnikiem dziecko otrzymuje też mały podręczny słowniczek, zawierający ok. 200 słów, i może próbować nauczyć Furby'ego jęz. angielskiego. Jeśli kupisz sobie (przepraszam - swemu dziecku) dwa Furby, to mogą się one porozumiewać ze sobą używając sygnałów podczerwonych i wdawać się w konwersacje. "Aj-waj" - znaczy "popatrz"; "buu" - "nie"; "duu-moh" - "jestem głodny", a "maj-tah/kah" - "pocałuj mnie".

Oto, jak przemysł zabawkarski wyprzedza uczonych. Myślę, że Roz Picard powinna zapomnieć na razie o swych "afektowanych tutorach" czy "ekspresyjnych okularach" i skupić wszystkie siły na wyhodowaniu nowego pokolenia Furbych, które poza tym, że na klapsa zareagują płaczem, będą też umiały na znak protestu robić małe, śmierdzące kupki. Dodatkowym pożytkiem z tego projektu byłoby to, że sukces w tym zamierzeniu mógłby na wiele lat sfinansować badania całego Media Lab. A może nawet całego MIT.

<hr size=1 noshade>e-mail: mailto:[email protected]


TOP 200