Prezydent Internet

Inna sprawa, że owe hierarchie często mają charakter sieciowy, a regulacje bywają bardzo elastyczne - nie tyle w sferze standardów technicznych, ile użytkowej czy prawnej. Internet stanowi fenomen prawdziwie globalny, niewiele robiący sobie z barier celnych czy granic - jeśli nawet 190 krajów ONZ godzi się na jakieś ustalenia w tej mierze, to zawsze może znaleźć się ktoś, kto je serdecznie zignoruje, instalując swój serwer gdzieś na wyspach Hula-Gula (jeśli ktoś jest zwolennikiem modnych teorii deterministycznego chaosu, to w paradygmacie funkcjonowania Internetu znajdzie do nich wdzięczny punkt odniesienia).

Ów samoregulacyjny paradygmat tworzony był rzecz jasna w początkach Internetu, w niewielkiej grupie naukowców i praktyków, którym niepotrzebny był świat polityki i prawa. Wystarczyło przekonanie, że "kod jest prawem". Każdy, kto tej metareguły nie przestrzegał, automatycznie wykluczał się z "plemiennej" cyberspołeczności, która obywała się bez "internetowego państwa".

W początkowej fazie rozwoju Internetu nie zastanawiano się np. nad tym, że ktoś może wysyłać pocztę, sygnując ją nie swoim adresem. Z całą pewnością nie zastanawiał się nad tym Leonard Kleinrock, kiedy 2 września 1969 r. z pomocą dźwigu (!) instalował na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA) "szafę" o wymownej nazwie Interface Message Processor. IMP stał się pierwszym węzłem pierwszej komputerowej sieci na świecie, czyli ARPANET-u.

W końcu tego samego roku działały cztery takie węzły, zaś dwa lata później 15, co pozwoliło na połączenie najważniejszych ośrodków badawczych USA. Czy dzisiejsza miliardowa cyberspołeczność może funkcjonować na podstawie reguł z tamtych, pionierskich czasów? Z pewnością nie. Zauważyć można nawet dość powszechne przyzwolenie na stworzenie czegoś w rodzaju cyberpaństwa, które pozwoli na efektywniejsze rozwiązywanie problemów Internetu. Istotne różnice zdań ujawniają się natomiast wtedy, gdy dochodzi do dyskusji na temat struktury i kompetencji takiej organizacji.

Nazwy i liczby

Najpoważniejsza dyskusja została zainicjowana w grudniu ub.r. na pierwszym Światowym Szczycie Społeczeństwa Informacyjnego (WSIS). Jego uczestnicy postanowili powołać do życia Grupę Roboczą ds. Zarządzania Internetem WGIG (Working Group on Internet Governance) i poprosili o pomoc stary, dobry ONZ - organizację tyleż krytykowaną, co nieodzowną i niezastąpioną, jako że skupiającą niemal wszystkie kraje naszej planety (jedynie piłkarska FIFA ma więcej członków, wszak specyfika jej działalności jest, łagodnie rzecz ujmując, o wiele mniej uniwersalna).

Kofi Annan nie dał się długo prosić i przejął harmonizację działań WGIG, wyznaczając szwajcarskiego dyplomatę Markusa Kummera na jej sekretarza. Jego z kolei zadaniem jest przygotowanie drugiego szczytu WSIS, przewidzianego na listopad 2005 r. Kluczową kwestią, jaka ma być wówczas poruszona, jest alternatywny model zarządzania domenami internetowymi, który dziś strategicznie uzależniony jest od ICANN (Internet Corporation for Assigned Names and Numbers). Jest to firma non profit powołana do życia przez rząd Stanów Zjednoczonych już sześć lat temu w przekonaniu, że prywatne przedsiębiorstwo lepiej potrafi zarządzać Internetem niż państwowa administracja. Nadal jednak poważne wpływy w tym obszarze zachowało amerykańskie Ministerstwo Handlu (Department of Commerce).

To właśnie jest solą w oku wielu rządów, głównie z krajów rozwijających się, które chętniej widziałyby kompetencje ICANN usytuowane w ramach Międzynarodowej Unii Telekomunikacyjnej ITU, która z powodzeniem od półtora już wieku koordynuje przydziały częstotliwości czy regulacje będące podstawą działania operatorów telefonicznych (numery kierunkowe) na arenie międzynarodowej. ITU jest obecnie wyspecjalizowaną agendą ONZ i wywodzi się z Międzynarodowego Związku Telegraficznego założonego w 1865 r.

W Internecie kwestia przyporządkowania nazw i "numerów", czyli adresów IP, ma fundamentalne znaczenie. Kontrolujący ten mechanizm kontroluje w znacznej mierze jeden z ważnych wymiarów całej sieci. Wystarczy wskazać na kwestie nazw domen tzw. pierwszego poziomu (TLD). Ile ma ich być i jakich? Niebagatelne znaczenie polityczne mają też skróty domen krajowych (ccTLD). Amerykańskim urzędnikom niektórzy stawiają nawet zarzut posiadania zbyt wielkiej władzy w tym zakresie, wynikającej np. z możliwości "wyłączenia" określonego kraju z internetowej wspólnoty (z czego co prawda jeszcze nie skorzystano, ale kto wie, co jeszcze się wydarzy).

Jak na razie na tym tle nie zanotowano żadnych istotnych konfliktów, zaś sensacyjne doniesienia dotyczące "znikania" określonych domen okazywały się zwykłymi, krótkotrwałymi problemami technicznymi. Faktycznie Amerykanie uważają spoczywającą na nich tak wielką odpowiedzialność za ciężar, który powinien zostać bardziej równomiernie rozłożony na społeczność międzynarodową.

Dowodem takiego podejścia jest chociażby forsowanie przez ICANN nowego protokołu IPv6, który daje możliwość używania znacznie większej ilości adresów, co tym samym wzmacnia pozycję regionalnych rejestratorów internetowych (RIR).

Na pewno dyskusja o przyszłym modelu zarządzania Internetem będzie trwała, zaś rozwój sytuacji polityczno-gospodarczej na świecie może przyspieszyć jej bieg.


TOP 200