Nowy Frankenstein - kto się boi komputera

Imperium zła

Jako wdzięczny obiekt wszelkiego typu ataków uchodzi Internet. Bez skrępowania przypisuje się nieraz temu medium wszystko co najgorsze. I któż tak czyni? Może bibliotekarze? Niewykluczone, ale - jeśli tak się dzieje - rzecz dotyczy tylko tych, którzy nie mogą lub nie chcą przestawić się na wyzwania stawiane bibliotekom przez rozwój mediów elektronicznych. Auto nie wyeliminowało pociągów, a samolot nie uczynił zbytecznymi samochodów. Kolejne technologie transportowe znakomicie uzupełniały poprzednie. Teatr nie upadł po powstaniu kina, a to ostatnie funkcjonuje w epoce magnetowidów i telewizorów. Ma rację bytu papierowa książka, jest również miejsce dla wydawnictw elektronicznych. Przewaga tych ostatnich jest w pewnych sytuacjach miażdżąca (hipertekstowe przeszukiwanie encyklopedii), ale księgarze nie muszą się obawiać, że wiersze Wisławy Szymborskiej będziemy czytać wyłącznie za pośrednictwem modemów. Mówimy zatem w kategoriach koegzystencji technologii, a nie o ich wzajemnym wyniszczaniu się. Któż zatem boi się Internetu? Przede wszystkim ci, którzy uzurpują sobie prawo do bycia strażnikami wolności innych. Ci, którzy chcieliby, jedynie słusznie, decydować o tym, co jest dobre i złe dla innych. Internet jest bowiem medium wolnym. Tak, jest w nim tyleż dobra i zła, co w nas samych, ale właśnie dlatego jest to medium tak prawdziwe, jak my sami. Któż ośmieli się powiedzieć, że "Internet kłamie"?

Reszta znowu zależy od nas samych. A Internet jest medium niezwykle demokratycznym. Są tacy, którym trudno się z tym pogodzić. Internet jest więc zły, bo kpi sobie z granic między państwami, narodami i rasami. Jest zły, bo nie można nim manipulować. Jest zły, bo nic sobie nie robi z urzędniczo regulowanych godzin otwierania i zamykania sklepów (wszędzie tam, gdzie istnieją takie zakazy). Jest zły, bo bez pośredników daje szansę na dotarcie do interesującej nas wiedzy. Jest zły, bo Brazylijczyk może się dowiedzieć, jaka jest temperatura powietrza na Filipinach, bez czekania na telewizyjną prognozę pogody. A niech się dowie! Czy to też komuś przeszkadza?

Skarbnica kultury

Zagrożenia, jakie rzekomo miałyby płynąć z Internetu, wiązane są z amerykanizacją świata za pomocą tego medium. Jak jest w rzeczywistości? Cóż amerykańskiego jest w opisie tras narciarskich w Szklarskiej Porębie? Cóż amerykańskiego jest w zdjęciach średniowiecznego zamku w Złotorii nad Wisłą? Cóż amerykańskiego jest w tekstach przyśpiewek ludowych z rejonu Kociewia? Wszystko to jest do znalezienia właśnie w Internecie. To prawda, że Amerykanie wynaleźli Internet, ale możemy się jedynie cieszyć, że technologia ta dotarła do nas z wolnego i demokratycznego kraju. Dzięki Internetowi można tworzyć i upowszechniać regionalne czy narodowe skarbnice kultury. I taką szansę ma każdy mieszkaniec, każda społeczność naszej planety.

Czasy kulawego operowania w informatyce jedynie literami łacińskiego alfabetu mijają bezpowrotnie. I w Internecie możemy posługiwać się naszymi narodowymi ogonkami czy kreseczkami. Potężna wyszukiwarka internetowa, jaką jest AltaVista, umożliwia wybór języka polskiego do filtrowania danych, zresztą języków tych jest kilka dziesiątek, a liczba ich ciągle wzrasta. Mówimy tu o amerykańskiej wersji szperacza. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, aby skorzystać np. z czysto polskiej wersji Infoseeka.

Jednocześnie wzrasta liczba internetowych programów tłumaczących. Oczywiście internaucie idzie tu o aplikacje działające na tekstach. W ten sposób informacje przygotowane w jęz. polskim stają się dostępne dla Chińczyka w jego języku. To prawda, że na razie niedokonany tryb czasownika "stawać się" jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Akurat bowiem w zakresie polsko-chińskich automatów tłumaczących pozostaje jeszcze sporo do zrobienia. Niemniej liczba kombinacji językowych, gdzie takie tłumaczenia są możliwe, jest już znaczna. Wymieńmy choćby popularny serwis Babelfish wspomnianej AltaVisty tłumaczący m.in. z jezyków hiszpańskiego, włoskiego. Za tą aplikacją stoi nie kto inny, jak Systran - firma, która debiutowała komputerowymi tłumaczeniami jeszcze w latach 60. i dziś jest uznawana za lidera na tym rynku. Być może automaty tłumaczące, które działają na rzecz światowych korporacji czy instytucji rządowych, staną się z czasem bardziej dostępne społeczności międzynarodowej właśnie dzięki Internetowi.

Znanym słownikiem jest Eurodicautom (http://www2.echo.lu/edic), tłumaczący z jednego z 12 języków Unii Europejskiej (plus łacina) - planowane jest rozszerzenie tego serwisu na tłumaczenia całych tekstów. Prawdopodobnie z chwilą naszego wejścia do UE będziemy mogli korzystać z automatycznych tłumaczeń kombinacji języka polskiego z dwudziestoma kilkoma językami europejskimi. Jakość takich tłumaczeń pozostawia wiele do życzenia. Jeśli więc chcemy zapoznać się ze strofami Statku pijanego Rimbauda, to uczmy się francuskiego albo sięgnijmy po dobry przekład, zamiast polegać na skromnym poczuciu lirycznej estetyki komputerowego programu.

Mówimy tu jednak o serwisach darmowych, a tak się dziwnie na tym świecie składa, że bezpłatna toaleta jest zwykle brudniejsza niż ten sam przybytek, w którym obowiązuje, choćby skromna, opłata. Niemniej Internet pozostaje medium sprzyjającym swobodnej wymianie informacji między ludźmi różnych języków czy kultur, co bez wątpienia przyczynia się do rozwoju demokracji, warunkującej światowy czy lokalny pokój.


TOP 200