Internet nieobywatelski

Ale w tym samym czasie rozpoczął się jednoczesny proces swoistego kupowania i sprzedawania informacji oraz wiedzy w niezależnej sferze publicznej. Została ona "sprywatyzowana" i zawłaszczona przez wielkie centra kapitału zarówno prywatnego, jak i państwowego. Nastąpiła pełna komercjalizacja informacji, zaś instytucje i formy niezależnej opinii publicznej zostały przejęte przez prywatno-państwowe instytucje.

Jak mówi na ten temat Jurgen Habermas, burżuazyjna sfera publiczna uległa paradoksalnej "refeudalizacji" i została przejęta przez korporacje, czego przykładem są obecnie międzynarodowe multimedialne koncerny prasowe i telewizyjne. Rządzą one światowym rynkiem informacji, który stworzyły po drugiej wojnie światowej. Oferują na nim masowe produkty w postaci serwisów informacyjnych, wielonakładowej prasy, programów telewizyjnych i całej masy gier wideo i komputerowych. Wszystkie są oferowane w jednakowej postaci, bez rozróżnienia treści i rangi, bez uwzględnienia różnic kulturowych odbiorców - powstają jako rynkowy produkt o globalnym znaczeniu.

Ich twórcy - "sternicy wyobraźni", jak pisze Herbert Schiller, radykalny krytyk masowej komunikacji - manipulują odbiorcami, wzmacniając tym samym monopolistyczny i ideologiczny wpływ państwa na obywateli.

Nawet jeśli nie do końca przekonują ostre i radykalne analizy przedstawione powyżej, to i tak efektem komercjalizacji informacji i wiedzy jest postępujący zanik dawnej sfery niezależnej opinii publicznej oraz znaczne jej skomercjalizowanie i upolitycznienie. Dawne forum idei przekształciło się w rynek informacji.

Obywatel w Internecie

Trzeba postawić zasadnicze pytanie - czy sytuacja taka jest nieuchronna i stanowi rzeczywiste zagrożenie życia publicznego? Czy na przykład w Internecie - niezależnym medium masowej i globalnej komunikacji, symbolu społeczeństwa informacyjnego, można zachować i tworzyć w pełni obywatelskie postawy i wartości? Większość badaczy Internetu, zwłaszcza w obszarze jego społecznych i politycznych skutków, jest przekonana, że stanowi on remedium na te zagrożenia. Jest to pogląd dosyć często głoszony również przez polityków, którzy coraz częściej i chętniej go wykorzystują. Ale to właś-nie każe przyjrzeć się tej sprawie wnikliwie i krytycznie.

Oczekiwania wobec Internetu jako narzędzia masowej komunikacji są naturalne - przewyższa on swoimi potencjalnymi możliwościami oddziaływania na ludzi każde z dotychczasowych mediów. Możliwości te nie do końca jednak znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. Internet powstał co prawda jako środek komunikacji zdecentralizowanej, wielokanałowej, łatwej do odtworzenia, ale też był produktem zaprojektowanym przez administrację rządową USA.

Został wprawdzie bardzo szybko i szeroko użyty poza strukturami państwowymi, w środowiskach uniwersyteckich, przez narastające lawinowo rzesze zwykłych obywateli, lecz w istocie rzeczy stał się kolejnym medium masowej komunikacji. Nikt go do końca nie kontroluje ani cenzuruje, każdy w zasadzie ma do niego dostęp (o ile tylko nie jest mieszkańcem bez mała dwóch trzecich części świata, o czym nie wolno zapomnieć!), względnie łatwo i tanio można się nim posługiwać.

Te cechy Internetu (często zbyt jednostronnie i bezkrytycznie eksponowane) mają jednak również ciemną stronę (wszak każde światło rzuca jakiś cień). Jeśli wziąć pod uwagę tylko polityczne skutki Internetu oraz jego zastosowanie w sferze publicznej i obywatelskiej aktywności zwykłych ludzi, to sprawy nie wyglądają zbyt różowo. Entuzjaści Internetu twierdzą co prawda, że obywatele najbardziej nawet totalitarnych reżimów mogą komunikować się ponad barierami państwowymi i alarmować światową opinię o przypadkach łamania praw człowieka, lecz rzadko zastanawiają się nad tym, czy wobec naturalnego monopolu na środki łączności (stanowiące szkielet Internetu) w przypadku każdego - w tym demokratycznego - państwa, w ogóle można mówić o niezależności obywateli w procesie komuni- kowania. Przypadki łamania obywatelskiego prawa do poufności komunikacji nie są zresztą największym zagrożeniem, jakie może spotykać obywatela w Internecie.

Rzeczywistym, jeszcze nie do końca doświadczanym, a więc i nie rozumianym niebezpieczeństwem jest komercjalizacja Internetu. Już teraz zaczyna się on coraz bardziej upodabniać od tej strony do telewizji, którą już dawno w całości zawładnęły wielkie koncerny medialne i reklamodawcy.

Analogia między Internetem a telewizją (niezależnie od niewątpliwych różnic między tymi mediami) może pokazać zagrożenia, jakie mogą spotkać sieć. Telewizja nie zrealizowała swojej kulturowej misji, jaką przepowiadano jej na początku lat sześćdziesiątych, nie wypromowała znaczących wartości kulturalnych tej rangi, które tradycyjnie realizowały malarstwo, literatura czy teatr. Stan obecny telewizji jest w zasadzie jednakowy na całym świecie - to medium masowej kultury, trywialnej i niskiej rangi, promujące postawy konsumpcjonizmu i bierności. Telewizja jest na usługach przemysłu rozrywkowego, handlu, polityki. Telewidz jest traktowany wyłącznie jako konsument dóbr i usług. Nawet serwisy informacyjne są coraz bardziej nastawione nie tyle na informowanie i kształtowanie wiedzy telewidza, ile na epatowanie przemocą, sensacją; liczy się wyłącznie oglądalność.

Mity sieci

To samo może spotkać Internet. Charakteryzuje go jeszcze duża autonomia, lecz prędzej czy później stanie się on takim samym medium masowej komunikacji, jakim jest obecnie telewizja. Pomijając sprawy tzw. interaktywności, hipertekstowości czy wirtualności, które rzeczywiście wyróżniają go na tle innych mediów, Internet w dziedzinie polityki tylko z pozoru jest forum niezależnej od państwa czy innej władzy wymiany opinii między obywatelami.

Nie ma sensu uznawać możliwości swobodnej wymiany opinii na polityczne tematy na listach dyskusyjnych, tworzonych przez pozarządowe instytucje, czy udziału obywateli w internetowych prawyborach za jakąś szczególnie nową jakość życia obywatelskiego. Są to tylko nowe postaci starych form życia politycznego, Internet nic nowego tu nie wniósł.

Omawiane przykłady tzw. demokracji elektronicznej, czyli bezpośredniej, też należy ocenić bardziej krytycznie. Daje ona co prawda możliwości natychmiastowego udziału w licznych elektronicznych referendach i wyborach, lecz wcale nie podnosi frekwencji wyborczej ani nie konsoliduje obywateli na dłużej czy w bardziej trwały sposób.

Okazuje się, że społeczeństwo obywatelskie wcale nie musi żyć w czasie rzeczywistym, wyznaczonym przez technologię informatyczną. Powstają internetowe inicjatywy samorządowe, lecz one i tak są jedynie uzupełnieniem tradycyjnego sposobu uprawiania polityki. Sami politycy traktują zresztą internautów nie inaczej niż innych obywateli, a więc rozwijają wobec nich starą strategię przyciągania uwagi poprzez hasła, obietnice i slogany. Wobec przewagi prywatnej własności serwerów i serwisów informacyjnych, oferowanych w większości portali, których działalność właściciele prędzej czy później skomercjalizują, internauta zawsze pozostanie zdominowany i ograniczony w swych obywatelskich działaniach.

Dr hab. Marek Hetmański jest wykładowcą na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.


TOP 200