Ścieżki na świeżym śniegu

Nareszcie spadł pierwszy śnieg! Uwielbiam ten dzień, gdy budzę się rano, patrzę zza uchylonych zasłon przez okno i widzę biały kobierzec pokrywający cały świat. Znika brud, wyrównują się wertepy, gdzieś giną kałuże. Nawet samochody na parkingu przyodziewają odświętne, białe czapki i jakoś weselej wyglądają.

Nareszcie spadł pierwszy śnieg! Uwielbiam ten dzień, gdy budzę się rano, patrzę zza uchylonych zasłon przez okno i widzę biały kobierzec pokrywający cały świat. Znika brud, wyrównują się wertepy, gdzieś giną kałuże. Nawet samochody na parkingu przyodziewają odświętne, białe czapki i jakoś weselej wyglądają.

Za godzinę na biały kobierzec ruszą ludzie spieszący do pracy. Czasami śnieg zdąży stopnieć w dzień i - kiedy przyjdę z pracy - za oknem powitają mnie żałosne łatki brudnej kaszy, pozostałe w ocienionych miejscach. Czasami jednak mróz trzyma i wtedy pojawiają się ścieżki wydeptane przez przechodniów.

I zawsze zdumiewa mnie pewien fenomen, który odkrywam tego popołudnia. Siedzę i nie mogę oderwać oczu od widoku zza okna, patrząc z wysokości mojego jedenastego piętra na tak wyraziście zilustrowane kilka praw statystyki, psychologii i socjologii. Otóż, kształt ścieżek na śniegu jest miejscami całkiem inny niż ścieżek asfaltowych, z których ci sami mieszkańcy korzystają przez resztę roku. Tego dnia, gdy ludzie rano zastają chodnikowe tabula rasa, rysują na śniegu układ ścieżek taki, jaki być powinien, zamiast taki, jakim ktoś go wymyślił.

Można by wzruszyć ramionami i jeszcze raz zadumać się nad trwałością śladów, jakie szaleni planiści pozostawili w urbanistyce naszych miast. Chodniki projektowane bez uwzględnienia potrzeb pieszych nie są ani jedynym, ani nawet najbardziej uciążliwym utrudnieniem, jakie realny socjalizm zostawił na blokowiskach. Jednak rzut oka na interfejsy użytkownika w wielu współczesnych programach daje dowód, że lekceważenie aspektu użytkowego nie jest bynajmniej cechą projektantów osiedli.

Pracowałem niegdyś w pewnej firmie jako tzw. informatyk zakładowy. Było w niej kilkadziesiąt komputerów PC, a każdy miał zainstalowany Windows 3.11. System ten, jak pewnie pamiętają Czytelnicy, nie miał możliwości tworzenia skrótów do aplikacji na "tapecie" ekranowej, nie miał też menu szybkiego dostępu, takiego jak menu "Start" we współczesnych systemach Microsoftu. Programy były pogrupowane, tak jak określił to instalator danego programu. Duże rozmiary ikony i okna grupy sprawiały, że niewiele programów mogło być dostępnych "na wierzchu". Jednakże większość moich użytkowników miała zdefiniowaną grupę programową z najbardziej potrzebnymi programami (nazwaną "Moje", "Przydatne" albo "Skróty"), do której przenosili ikony z grup Word, CorelDraw, Akcesoria i innych, charakterystycznych dla danego stanowiska pracy. Oczywiście, wymagało to pewnej biegłości w obsłudze Windows lub mojej ingerencji. To typowy przykład racjonalnego zachowania w nieracjonalnym otoczeniu, tego samego mechanizmu, który każe ludziom deptać śnieg inaczej niż asfalt.

Mimo że stary Windows praktycznie już umarł, złe nawyki wyrobione przez jego funkcjonowanie (nie tylko w opisanym, ale także w wielu innych przypadkach) na trwałe pozostały w umysłach użytkowników. I dziś nie mogę się nadziwić widząc, jak ludzie otwierają najpierw edytor tekstów, a potem pracowicie szukają pliku po dyskach, zamiast po prostu odnaleźć dokument i kliknąć na nim. Podobnie trwałym śladem jest kopiowanie plików za pomocą wymyślnych narzędzi, zamiast korzystania z techniki "przeciągnij i upuść".

Czasami chciałbym, by aplikacje przysypał taki "śnieg" i ludzie mogli sami określić, którędy będą "chadzać" używając ich. Przecież dla wielu z nich system informatyczny to podstawowe narzędzie pracy, wykorzystywane przez wiele godzin dziennie. Informatycy mogliby wtedy tak dostosować systemy, by ludziom było najłatwiej.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200