Komputery i polityka

Nie sposób tu wniknąć szczegółowo w kulturowe i polityczne podłoże tego stosunku wyniosłej niezależności przemysłu komputerowego wobec rządu i polityków. Zapewne można by na ten temat napisać kilka prac doktorskich. Nie bez znaczenia zapewne był fakt, że komputer osobisty zrodził się w środowisku politycznych kontestatorów lat 60. i 70., a przemysł software'owy, podobnie, czerpał swe najlepsze siły ze środowiska zbliżonego do hakerów i hippisów. Byli to ludzie programowo nieufni wobec władzy, a nawet żywiący pogardę wobec wszelkich polityków. Politycy ze swej strony przez długi czas traktowali ten przemysł jak niesforne i rachityczne dziecko, które miało - w przekonaniu wielu z nich - małe szanse przeżycia w konkurencji z Japończykami. Zostawili go więc w spokoju, nie ingerując zbytnio w jego rozwój nadmiarem regulacji i przepisów.

Amerykański przemysł komputerowy nie tylko przetrwał konkurencyjną wojnę z Japonią, lecz wyszedł z niej zwycięsko, stając się czołową gałęzią amerykańskiej gospodarki. W latach 90. sprzedaż sprzętu i oprogramowania komputerowego i komunikacyjnego wzrosła w Stanach o 57%, osiągając 866 mld USD. Postawiło to "technologię informacyjną" przed przemysłem budowlanym, żywnościowym i samochodowym. W roku 1995 przemysł komputerowy zatrudniał ponad 4 mln pracowników, których średnie dochody dwukrotnie przekraczały krajową przeciętną. Wchodząc do klubu gospodarczych potentatów, przemysł komputerowy musiał też jednocześnie stopniowo przeniknąć w dziedziny gospodarki - komunikację telefoniczną, radio i telewizję - obwarowanych najbardziej szczegółowymi i licznymi przepisami prawnymi. Z chwilą wkroczenia w obszary ściśle rządowej regulacji, komputerowcy uświadomili sobie nagle, że mają w swym biznesie partnera, z którym muszą się poważnie liczyć - rząd amerykański. Waszyngtońskim lobbystom przybywać nagle zaczęło nowych, technicznie wykształconych kolegów...

Jak najbliżej Kapitolu

Gdyby polityczne wpływy mierzyły się w dolarach podarowanych politykom na kampanie wyborcze, Microsoft, Apple czy Oracle mogłyby uchodzić do niedawna za politycznych pariasów. Podczas wyborczych kampanii lat 1994 i 1996, polityczne donacje Microsoftu i jego pracowników wyniosły 407 219 USD, czyli niemal dziesięciokrotnie mniej od "darowizn" zaprawionego w politycznych bojach AT&T, który na ten cel przeznaczył ze swego budżetu 3,9 mln. W tym samym czasie wydatki Apple na politykę wyniosły zaledwie 29 787 USD. Natomiast w czasie samej tylko kampanii wyborczej 1996 r. politycy zebrali 263,5 mln USD.

Skąpstwo takie nie mogło na dłuższą metę dobrze służyć interesom przemysłu komputerowego, ich dalsza nieobecność w Waszyngtonie bowiem zaczęła zagrażać jego żywotnym interesom. Na przykład w 1996 r. Kongres uchwalił Akt Telekomunikacyjny, który zawierał postanowienia zezwalające kompaniom telefonicznym na wchodzenie na zamknięty dotąd dla nich rynek kablowej telewizji (i vice versa). Jednocześnie do aktu tego była dołączona klauzula o potencjalnie istotnym znaczeniu dla przyszłości Internetu, nazwana Aktem Przyzwoitości Komunikacyjnej (Communication Decency Act). Uznając za przestępstwo przesyłanie siecią komputerową materiałów pornograficznych, akt ten był ustępstwem wobec zatroskanych rodziców, których dzieci zamykały się na klucz, gdy siadały przy komputerze, ale na administratorów sieci mógłby nałożyć trudne do wypełnienia obowiązki cenzorów.

Wiele innych rozważanych przez ustawodawców praw miało również mniej lub bardziej bezpośredni związek z Internetem i przemysłem komputerowym. Decyzji prawnych wymagają np. takie żywotne kwestie, jak ograniczenia w eksporcie kryptograficznego oprogramowania, dalsze zwolnienie internetowego handlu od podatku obrotowego, ustanowienie przepisów dotyczących telewizji cyfrowej, zwiększenie kwoty imigracyjnej dla zagranicznych specjalistów komputerowych czy prawa autorskie i piractwo programów komputerowych.

Wśród komputerowych firm, doświadczenie w lobbingu miały tylko starsze kompanie, takie jak IBM, której polityczne dotacje w latach 1995-96 wyniosły prawie 5 mln USD. Microsoft i inni "nowobogaccy" musieli się tej sztuki dopiero uczyć. Bill Gates otworzył swoje waszyngtońskie biuro w 1995 r. i nie można powiedzieć, by uczynił to z dużym entuzjazmem. W wywiadzie, jakiego przy tej okazji udzielił Washington Post, wyznał: "Przykro mi, że musimy być tu obecni. (...) Przez pierwszych 16 lat znakomicie radziliśmy sobie bez tego. Nigdy nie składałem w Waszyngtonie politycznych wizyt i nie miałem tu żadnych przedstawicieli. Opracowywaliśmy po prostu znakomite programy. Teraz na programy poświęcać będziemy 99% naszego wysiłku, a ten 1% na dodatkowe koszty polityczne".

Z entuzjazmem czy bez także inni wodzowie komputerowych firm musieli pomyśleć o podniesieniu swej "waszyngtońskiej ekspozycji" i na początku lipca 1997 r. utworzono "silikonową grupę nacisku" o nazwie Technology Network, która stała się oficjalnym lobby przemysłu komputerowego Zachodniego Wybrzeża. Wśród jego członków-założycieli znaleźli się, oprócz Microsoftu, przedstawiciele Netscape Communications, National Semiconductor, Sun Microsystems i Hewlett-Packard, do których wkrótce dołączyło wiele innych firm. Warunkiem członkostwa było jedno zobowiązanie - szefowie wszystkich uczestniczących firm zgodzą się poświęcić miesięcznie dwie godziny swego cennego czasu na spotkania z politykami, pragnącymi oświecić się w kwestiach związanych z przyszłością technologii informacyjnej.


TOP 200