Komputery i polityka

Amerykański przemysł komputerowy jeszcze do niedawna rozwijał się bez konieczności stosowania praktyk lobbystycznych. Rozwój Internetu i elektronicznego handlu spowodował, że dalsza nieobecność w Waszyngtonie lobbystów, zaangażowanych przez firmy z Krzemowej Doliny i Seattle, zaczęła zagrażać ich żywotnym interesom.

Amerykański przemysł komputerowy jeszcze do niedawna rozwijał się bez konieczności stosowania praktyk lobbystycznych. Rozwój Internetu i elektronicznego handlu spowodował, że dalsza nieobecność w Waszyngtonie lobbystów, zaangażowanych przez firmy z Krzemowej Doliny i Seattle, zaczęła zagrażać ich żywotnym interesom.

Zabieganie o względy władzy jest zajęciem równie starym jak polityka, a zatem jak sama ludzkość. Upłynęło jednak trochę czasu zanim amerykański lobbing przybrał swoją współczesną formę i nazwę. Jak twierdzą lingwiści, historia jej sięga XVII wieku, kiedy to brytyjscy poddani zaczęli zbierać się w obszernej sieni (lobby) w pobliżu Izby Gmin, gdzie, przy odrobinie szczęścia i cierpliwości, mogli osobiście wyznać członkom parlamentu, co im leży na sercu. W Ameryce, na początku ubiegłego wieku, obywateli przybywających do stanowego kapitolu w pobliskim Albany (stolica stanu Nowy Jork) i usiłujących wywrzeć wpływ na treść uchwalanych ustaw poczęto określać mianem lobby-agents, ok. 1832 r. zaś w powszechnym użyciu znajdował się już termin lobbysta.

Niektórzy waszyngtońscy lobbyści z ubiegłego stulecia, np. Samuel Ward, nazywający siebie "królem lobby", święcili tak wielkie triumfy w skłanianiu ustawodawców do głosowania po ich myśli, że Kongres zdecydował wszcząć w tej sprawie śledztwo. S. Ward, przesłuchiwany na temat wykwintnych obiadów, którymi podejmował licznych polityków, miał oświadczyć z godnością: "W czasie dobrego obiadu nie rozmawia się o interesach, choć może daje on fundatorom prawo, by zadać zaproszonym dżentelmenom kulturalne pytanie i otrzymać kulturalną odpowiedź".

W oczach obrońców lobbyzmu, istota tego demokratycznego procederu polega właśnie na zadawaniu osobom akurat będącym u władzy "kulturalnych pytań" (no i może nieśmiałego ujawniania własnych ustawodawczych preferencji) w warunkach i okolicznościach, które takiej kulturalnej wymianie sprzyjają. Jest to zresztą tylko korzystanie z konstytucyjnie zagwarantowanych praw. Słynna Pierwsza Poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, ustanawiająca wolność słowa i religii, zawiera także fragment brzmiący (w dość swobodnym tłumaczeniu): "Kongres nie będzie uchwalał praw ograniczających prawo obywateli do zawracania rządowi głowy swymi zażaleniami i propozycjami".

Zupełnie inaczej widzą lobbing jego przeciwnicy, którzy uważają działalność przedstawicieli rozmaitych grup interesów w stolicy kraju za groźny wrzód na zdrowym ciele amerykańskiej demokracji. Głoszą, iż osobnicy owi szerzą zarazę korupcji, która sprawia, że Ameryka ma "najlepszy Kongres, jaki można kupić za pieniądze". Władza pieniądza jest, w przekonaniu tych purystów, zaprzeczeniem ideałów wolności i demokracji. Jak to zwykle bywa, obie strony mają trochę słuszności, toteż w wyniku konfliktu skrajnych stanowisk wypracowany został nikogo nie zadowalający kompromis. Poprzez serię inicjatyw ustawodawczych, zapoczątkowanych w 1907 r., a następnie zmodyfikowanych w 1946 r. i ostatnio w 1995 r., działalność lobbystów jest obwarowana mnóstwem restrykcji. Muszą się oni oficjalnie zarejestrować, a następnie regularnie wyjaśniać z kim, kiedy i po co się spotkali, i jakie sumy (też ściśle ograniczone) zdecydowali się wpłacić na "charytatywny" polityczny cel.

Ograniczenia te nie miały rzecz jasna większego wpływu na rozkwit stolicy, którą zaludnia dziś ponad 14 000 lobbystów, reprezentujących małe i wielkie grupy interesów - od akuszerek do producentów trumien i od grup obrońców naturalnego środowiska po Narodowy Związek Podatników i Stowarzyszenie Osób Emerytowanych. Ponieważ interesy każdego obywatela amerykańskiego reprezentowane są przez kilku lobbystów (każdy Amerykanin jest przecież członkiem niezliczonych grup - zawodowych, wiekowych, ideologicznych czy upośledzonych), w praktyce system przodującej demokracji działa na zasadzie podwójnej reprezentacji. Wybierana jest reprezentacja terytorialna, o nasze prawdziwe interesy zaś zabiegają wynajęci lobbyści.

Jak najdalej od Waszyngtonu

Nie jest zapewne przypadkiem, że amerykański przemysł komputerowy rozkwitł w rejonach tak odległych od Waszyngtonu, jak tylko pozwalają na to geograficzne granice kraju. Zarówno kalifornijska Dolina Krzemowa, jak i Seattle, będące kwaterą Microsoftu, leżą na przeciwnym wybrzeżu i dystans ten ma również symboliczny wymiar. Choć technologia komputerowa i Internet zawdzięczały, w swych wczesnych stadiach, wiele amerykańskiemu rządowi i jego militarystycznym potrzebom, w ciągu ostatnich dwudziestu lat przedstawiciele przemysłu komputerowego zdawali się żyć w przekonaniu, że są czymś w rodzaju eksterytorialnej społeczności zbyt zajętej wymyślaniem przyszłości, by zniżać się do politykowania. Jeszcze przed kilkoma laty starannie omijali Waszyngton i, praktycznie biorąc, nie posiadali żadnego lobby.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200