Widok z lotu ptaka

Nie ulega wątpliwości, że polska gospodarka poprawia swoją konkurencyjność. Stąd ta ekspansja polskich eksporterów, nawet przy silnym złotym, czy stagnacyjnym rynku niemieckim i innych krajów europejskich. Czy ta poprawa wynikała z unowocześnienia, z poprawy jakości produktów, czy możemy zauważyć przesunięcie punktu ciężkości w kierunku nowych technologii, bardziej nowoczesnych i zinformatyzowanych? Czy to tylko skutek płytkiej restrukturyzacji, przede wszystkim zwolnień pracowników i statystycznej poprawy produktywności?

R.P.: Na te wszystkie pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Zwalnianie pracowników staje się przyczyną wysokiego bezrobocia. Niestety, firmy rozpoczynają restrukturyzację od najprostszych rezerw - zwalniania pracowników. Stąd też poprawa konkurencyjności wynikała głównie z olbrzymich zwolnień, które dają statystyczny efekt w postaci szybkiego wzrostu produktywności polskich przedsiębiorstw. Zmiany jakościowe są trudniejsze do uchwycenia, ale niewątpliwie następuje poprawa jakości polskich produktów, na co wskazuje ekspansja na wymagający rynek Europy Zachodniej. Nasze produkty konkurują ceną, ale jeśli nie spełniałyby pewnych norm jakościowych, Europejczycy by ich nie kupowali. Sukces odnoszą firmy sprzedające coraz bardziej przetworzone produkty. Typowym przykładem są meble, ale także samochody, wyroby przemysłu odzieżowego. Nie jesteśmy jeszcze mocni w najbardziej zaawansowanych technologiach, ale nie jesteśmy już - jak dawniej - eksporterem przede wszystkim surowców. Zachodzą więc zdrowe przemiany strukturalne, choć musimy zdawać sobie sprawę z naszego miejsca w szeregu krajów europejskich. Mamy średni poziom rozwoju, choć rośniemy szybciej niż większość innych krajów Unii. Nie jestem w stanie powiedzieć, na ile polskie przedsiębiorstwa zmodernizowały swój park maszynowy. Wciąż 25% PKB stanowi produkcja przemysłowa. Jednakże zaczynają przeważać usługi - ten sektor rośnie bardzo intensywnie i mówimy tu o coraz bardziej wyrafinowanych usługach, które wymagają komputerów, systemów informatycznych. Niestety, dane statystyczne na ten temat są skąpe.

R.A.: Warto wspomnieć o roli bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Należałoby zbadać, jak te inwestycje zostały wykorzystane i w jakim stopniu pobudzają one eksport. Skądinąd wiadomo, że firmy funkcjonujące w ramach międzynarodowej organizacji osiągają poziom 60-70% udziału w eksporcie.

R.K.: Pamiętajmy także, że dzięki know-how z pozyskanych inwestycji zagranicznych przeskakujemy w produkcji o kilka generacji. Na tym polega zjawisko catch-up - przyspieszonego rozwoju krajów biedniejszych, które doganiają czołówkę.

R.A.: Z ekonomicznego punktu widzenia nie powinno nas to obchodzić, jak firmy osiągają swoją przewagę konkurencyjną. Jedne robią to prostym cięciem kosztów, inne wzrostem inwestycji, modernizacją parku maszynowego. Przypadkiem wiem, że w polskiej branży kosmetycznej wskaźniki wydajności są wyższe niż w Niemczech. Te firmy eksportują na rynki międzynarodowe, ponieważ mają konkurencyjną cenę i wysoką jakość. Są za to inne branże, które mają tylko jeden z tych elementów: albo niską cenę, albo konkurencyjną jakość. Należy się cieszyć, że nasze przedsiębiorstwa potrafią wcisnąć się na te rynki. Nastawione na coraz większe parcie konkurencji będą podejmowały racjonalne działania, o ile na przeszkodzie nie stanie polityka ekonomiczna państwa.

Skupmy się teraz na polityce oraz finansach publicznych. Jesteśmy na parę miesięcy przed całą serią wyborów, dokładnie nie wiemy, jak będzie wyglądał przyszły rząd i Sejm, od którego zależy prawo gospodarcze, a więc warunki funkcjonowania firm. Wielu przedsiębiorców mówi, że dziś otoczenie jest tak nieprzyjazne, że nie spodziewają się pogorszenia sytuacji. Nie mają też wielkich nadziei na to, że nowy rząd będzie dla przedsiębiorców bardziej przyjazny. A więc polityka nie musi być dla gospodarki istotnym czynnikiem. Z jednym wyjątkiem - finanse publiczne same sobie nie poradzą bez skutecznych działań ze strony polityków. Przed 1 maja 2004 r. rynki były w stanie histerii, gdyż spodziewały się poważnego kryzysu finansów państwa. I tuż po nagle się uspokoiły. Co takiego się stało?

R.P.: Rynki działają efektywnie w dłuższym okresie, ale w krótkim czasie poddają się emocjom. Dlatego sam fakt oficjalnego wejścia Polski do Unii - dość oczywisty już na parę miesięcy wcześniej - uspokoił sytuację, czego widocznym sygnałem jest wzrost kursu złotego i spadek rentowności obligacji. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że tak naprawdę stan finansów publicznych się nie poprawił i następny rząd będzie się musiał zmierzyć z zadaniem naprawy budżetu, a przede wszystkim uporządkowania wydatków publicznych. Konieczne też będą zmiany strukturalne - w energetyce, w kolei, w górnictwie. Bez tego Polska skazana będzie na wzrost mniejszy niż 5%. Wybory są zatem ważne, bo mogą wpłynąć na układ rządowy i przyczynić się do przyspieszenia lub, niestety, spowolnienia reform.

Stan finansów publicznych zadecyduje też o dacie wejścia Polski do strefy euro. Jeżeli udałoby się wejść szybko, moglibyśmy liczyć na znacznie większy napływ inwestycji zagranicznych.

R.P.: Nowy rząd stanie przed dylematem: albo robi reformy iluzoryczne, co przerabia już obecny rząd, albo rzeczywiście podejmuje się wprowadzić Polskę do strefy euro.

R.A.: Ja bym postawił sprawę jeszcze ostrzej. Dotychczasową strategię rządu w dziedzinie finansów publicznych i reform strukturalnych nazwałbym tuning - czyli strojenie. Podnosimy podatki, lepiej zarządzamy długiem publicznym, dokonujemy niewielkich przesunięć w strukturze wydatków. Taki tuning pozwoli finansom publicznym i gospodarce funkcjonować, choć dynamika wzrostu będzie niewielka, a bezrobocie utrzyma się na wysokim poziomie. Strategię przeciwną nazwałbym przeoraniem. Polegałaby na podjęciu działań zmierzających do usunięcia mechanizmów wypaczających zachowania rynkowe. Chodzi o reformy na skalę tych, które przeprowadzili Ronald Regan i Margaret Tacher. Oznacza to, że w nowym rządzie musi być ktoś, kto rozumie, czym jest deregulacja. W końcu prawo jest pochodną, ale nie bazą zmian. Jeśli rządowi zabraknie odwagi i determinacji, to grozi nam zastój przez następną dekadę albo dwie.

R.K.: Rozumiem "przeoranie" jako likwidację utrudnień w działalności gospodarczej. Niezbędne będą zmiany w ustawach. Deregulacja pociągnie za sobą skutki finansowe i trzeba pomyśleć, jak przez to nie rozłożyć budżetu. Rola państwa w gospodarce nadal nie różni się od tego, co pamiętamy z minionego ustroju. Być może zmiany powinny zostać poddane pod publiczny osąd. Część z nich dotyka konstytucji, np. sposób finansowania służby zdrowia i oświaty, inne wymagałyby zmian tylko administracyjnych. Owszem, są to działania ryzykowne, bo jak zacznie się zmieniać konstytucję, to traci się kontrolę nad tym procesem. Należy to jednak zrobić, ale odpowiadając na pytanie: Ile chcemy państwa w gospodarce?

R.A.: Dobrym przykładem niech będzie abonament radiowo-telewizyjny, raptem niecały miliard złotych. Okazało się, że ten miliard, który jest zbierany dla telewizji publicznej, zasila całą masę innych organizacji, które pasożytują na tych pieniądzach. Lepiej realizować misję publiczną poprzez kupowanie programów w przetargach na rynku. Byłoby taniej i efektywniej, pomimo mniejszych środków.

Jak rynki finansowe mogą zareagować na tę niepewność polityczną? Czy możliwe jest powtórzenie sytuacji z zeszłego roku?

R.P.: Rynki są bardzo pozytywnie nastawione do Polski. Pamiętajmy, że jesteśmy porównywani do Węgier, które popełniły masę błędów, np. w polityce monetarnej. Na tym tle wyglądamy dosyć dobrze i stabilnie. Raczej gorzej nie będzie. Od momentu wejścia do UE nastąpił olbrzymi napływ kapitału i nie ma to nic wspólnego z wyższą w Polsce stopą procentową. Rynki zakładają, że Polska znajdzie się w strefie euro plus minus w 2011-2012 roku. Od pewnego czasu obserwujemy grę na konwergencję. Oczekiwana jest w niedługim czasie konwergencja nominalna, zakładamy scenariusz raczej pozytywny. Dopiero, gdyby rynki otrzymały sygnał, że ten postęp jest nierealny, mogłyby zareagować niekorzystnie.

Plan Hausnera już na samym początku dotyczył działań po 2006 r. Czy jest szansa na to, aby nowy premier w expose powiedział: "Moim celem jest wprowadzenie Polski do euro zanim skończę swoją misję"?

R.A.: Premier byłby nieodpowiedzialny, gdyby coś takiego powiedział. Euro może być wprowadzone najwcześniej w roku 2009, który jest rokiem wyborczym. Czy chcemy wprowadzać euro w roku wyborczym? To operacja bardzo skomplikowana z różnych względów. Wejście do strefy euro wymaga głębokiego, a co najważniejsze - trwałego dostosowania - deficyt musi się zamknąć w granicach 1-2%. Być może nawet konieczna będzie nadwyżka budżetowa. Kryterium stabilności kursu walutowego mówi, że ma on spełniać wymogi traktatowe bez poważniejszych napięć. Niestety, nie ma oficjalnej interpretacji, co to są poważne napięcia. Są sugestie, że aprecjacja jest lepsza od deprecjacji. Mogę się zgodzić, że deprecjacja większa niż 2,25 jest świadectwem ważnych napięć. Natomiast czy aprecjacja większa niż 2,25 będzie podobnie traktowana? Naprawdę nie wiadomo. Będziemy zatem oceniani w zależności od nastawienia politycznego, bo te kryteria mają charakter polityczny. Jeżeli chcielibyśmy się zabezpieczyć od ryzyka politycznego ze strony partnerów z Unii Europejskiej, to Polska musiałaby wypełnić kryteria na szóstkę z plusem.

R.K.: A ja wyobrażam sobie premiera, który właśnie taki cel stawia - przyjęcie euro zanim rząd skończy swoją misję. Tyle, że nie mam kontaktów z politykami, którzy będą tworzyli rząd, by móc odpowiedzieć, czy przyszły premier będzie miał taki program w momencie wygłoszenia expose. Powinien mieć program działania rozpisany na miesiące na przód.

R.P.: Ja też będę bardzo rozczarowany, jeśli przyszły premier nie zapowie szybkiego wejścia do strefy euro. Jeśli nie postawi sobie takiego celu, to będziemy skazani na inercję. Owszem, premier nie może obiecać, że wejdziemy do strefy euro w 2009 r. - bo niekoniecznie będzie to od niego zależało.

Ale powinien przyrzec, że uczyni wszystko, by tak się stało. Dałoby to świetny, propagandowy efekt i pomogłoby w przeprowadzeniu wielkich reform. Bez nich Polska rozwijać się będzie w granicach 3-4% rocznie, kiedy stać nas na 8-9%.


TOP 200