W brzuchu potwora

Domyślać się można, że dla wielu ambitnych krajów pragnących dogonić światową czołówkę technologiczną moment publikacji ISI jest godziną prawdy i pretekstem do rozliczeniowego biadolenia. W Ameryce - która zarówno w przeszłości, jak i w dającej się przewidzieć przyszłości ma zapewnione czołowe miejsce na liście IDC - ogłoszenie dorocznego raportu jest ignorowane. No bo dlaczego miałoby być inaczej? Główna pozycja Amerykanów nie tylko jest nie zagrożona, ale - właśnie ze względu na opisowy i pragmatyczny charakter magicznego indeksu - Ameryka jest właściwie wzorcem, z którym wszyscy inni się porównują.

Tu powrócę do spostrzeżenia Edwina Bendyka, o którym już wcześniej wspomniałem. Istotnie, Amerykanie (może oprócz akademickich intelektualistów) nie mają skłonności do filozoficznych dywagacji i - gdy chodzi o społeczeństwo informacyjne (jakkolwiek byśmy go zdefiniowali) - oni je tworzą zamiast o nim mówić. Tam, gdzie mówi się najwięcej, tam też ma ono najbardziej ideologiczny charakter. A gdzie dyskusja na temat budowy społeczeństwa informacyjnego - a w szczególności roli polityki państwowej w dążeniu do osiągnięcia tego zbożnego celu - jest najbardziej intensywna? Mój przegląd światowej prasy, choć naturalnie bardzo fragmentaryczny, wskazuje na pewne wyraźne trendy.

Wyścig po laury

W Europie, w której kraje skandynawskie (to pewno dzięki tym długim zimowym wieczorom) zajmują w rankingu IDC czołowe miejsca, zaraz po USA, o społeczeństwie informacyjnym mówi się szczególnie dużo w Irlandii i Hiszpanii, czyli w krajach będących wciąż "w technologicznym ogonie". Na kontynencie amerykańskim publikacja ISI wywołała pewien rezonans w Kanadzie, której premier ogłosił przed kilku laty, że jego celem jest wyprowadzenie kraju na pozycję "najbardziej skomputeryzowanego kraju świata" (Most Wired Nation). Tymczasem, w ciągu ostatnich dwu lat Kanada spadła z szóstej na dziesiątą pozycję - co, jak twierdzą krytycy rządu, było konsekwencją nadmiernego protekcjonizmu gospodarczego.

W Azji, jeden szczególny kraj, Singapur, utrzymuje się na wysokiej, czwartej pozycji, podczas gdy Tajlandia spadła z pozycji 43 na 45 (wśród 55 ocenianych krajów). Czytając prasę, można odnieść wrażenie, że dla obu tych krajów ich informatyczna klasyfikacja jest kwestią patriotycznej dumy (bądź wstydu). Generalnie rzecz biorąc, mechanizm zjawiska, który tak wydaje się denerwować Edwina Bendyka, jest w moim przekonaniu następujący.

W wielu krajach świata, w których ludzie wierzą jeszcze, że dzięki mądrej polityce rządu społeczeństwu uda się "na skróty" przejść do elitarnego klubu najbogatszych narodów, wizja "społeczeństwa informacyjnego" stała się swego rodzaju mirażem, wokół którego rządy usiłują skupiać swoją politykę gospodarczą. W jakim stopniu polityka taka będzie skuteczna, pokaże przyszłość. Podejrzewam, że z przyczyn, których świadomi są panowie zarówno Bendyk, jak i Gamdzyk, skuteczność jej będzie bardzo ograniczona. Próby dołączenia do czołówki informacyjnej świata przypominają mi, zapomnianą już dziś dyskretnie, decyzję rządu Wenezueli, by wychować szczególnie inteligentne społeczeństwo. W projekt ten zaangażowani byli wybitni psycholodzy (także amerykańscy), których łączyła wiara w decydującą rolę środowiska w kształtowaniu ludzkiego charakteru. Jak dotychczas, nic jeszcze nie wskazuje na to, by Wenezuelczycy przekroczyli swą inteligencją inne narody.

Podobnie może być z budowaniem społeczeństwa informacyjnego. Nawet jeśli okaże się ono wybitnie "informacyjne", niekoniecznie musi okazać się szczególnie zdrowe, bogate i szczęśliwe. Technologia nie jest przecież celem samym w sobie. Może rzeczywiście zamiast uporczywie kopiować infrastruktury technologiczne, powinniśmy w pierwszej kolejności budować etykę pracy, stwarzać warunki wzajemnego społecznego zaufania, rozbudzać przedsiębiorczość i inicjatywę. W efekcie "społeczeństwo informacyjne" - czy jakkolwiek je nazwiemy - które uda się nam zbudować, wcale nie będzie kopią Ameryki.

Dr Krzysztof Szymborski jest historykiem nauki, wykładowcą Skidmore College w USA.


TOP 200