Strony zamiast informacji

Podczas wdrażania Ustawy o dostępie do informacji publicznej pominięto także bardzo ważny, być może nawet najważniejszy, wątek - edukacji urzędników i obywateli. Pierwszych - w zakresie obowiązków związanych z udostępnianiem informacji publicznych, drugich - odnośnie do przysługujących im w tej dziedzinie praw.

Dzisiaj najważniejszą sprawą dla urzędów stało się wykonanie BIP-u. Cały wysiłek jest skierowany na to, by mieć - lepszy lub gorszy - biuletyn i uznać sprawę za zamkniętą. To, że obywatele nadal będą błąkać się po przepastnych korytarzach urzędów w poszukiwaniu najprostszych informacji i wciąż będą zbywani przez urzędników, już nikogo nie obchodzi: "Mamy BIP i koniec, co nam tu będzie ktoś zawracał głowę dostępem do informacji publicznej". Samo stworzenie BIP-u stało się zadaniem ważniejszym niż faktyczne ułatwienie obywatelom dostępu do przysługujących im z mocy prawa informacji czy stworzenie takiego systemu organizacji pracy urzędu, by nikt nie miał problemów z uzyskaniem wszelkiej potrzebnej mu informacji.

Wiele do myślenia dają wyniki pewnego eksperymentu przeprowadzonego przez zespół Stowarzyszenia "Miasta w Internecie" badający stan prac nad tworzeniem BIP-ów przez jednostki samorządu terytorialnego. W trakcie rozmów telefonicznych przeprowadzonych z losowo wybranymi urzędami okazało się, że ponad 80% urzędników odpowiedzialnych za pierwszy kontakt z obywatelami nie znało adresu internetowego strony BIP urzędu, który reprezentowali, a 15% w ogóle nie wiedziało, czy gmina ma własną stronę internetową. Dopiero osoby odpowiedzialne za udostępnianie informacji w sieci (w większych urzędach zazwyczaj szefowie zespołów informatycznych lub informatycy, w mniejszych - sekretarze, wójtowie) byli w stanie podać tego typu informacje.

Sytuacja ta wyraźnie pokazuje, że realizacja dostępu do informacji przez Internet nie jest tylko kwestią zastosowania odpowiedniej technologii. Stworzenie BIP-u z prawdziwego zdarzenia to również sprawa kultury prawnej społeczeństwa, kompetencji urzędników, możliwości egzekwowania prawa przez organy państwa i stanu świadomości obywateli. Dopóki tutaj nie uda się dokonać fundamentalnych zmian, dopóty zamiast BIP-ów z prawdziwego zdarzenia będziemy mieli jedno wielkie "bipanie".

Informacje niestandardowe

Dla Computerworld komentuje Piotr "VaGla" Waglowski, członek zarządu Internet Society Poland (ISOC), autor serwisu prawnego Vagla.pl Prawo i Internet

Biuletyny Informacji Publicznej grzeszą tym samym, co wszystkie serwisy internetowe polskiej administracji. Przede wszystkim nie zachowują żadnych standardów. Polscy urzędnicy cieszą się, że zrobili coś, czego niby wymaga od nich Unia Europejska. W gruncie rzeczy jest to jednak zrobione zupełnie inaczej niż w Unii Europejskiej - na zasadzie "odhaczenia" kolejnej pozycji w spisie. W ten sposób na pewno nie zbudujemy elektronicznego rządu, a już na pewno nie tak, jak sobie go wyobraża Unia Europejska. Tam właśnie zostały bowiem opublikowane dokładne standardy serwisów administracji publicznej i są one przestrzeganehttp://europa.eu.int/information_society/topics/citizens/accessibility/web/wai_2002/cec_com_web_wai_2001/text_en.htm.

Dlaczego tak się nie dzieje u nas?

100% stron administracji publicznej, które przebadałem w grudniu ub.r., nie spełnia nawet podstawowych standardów tworzenia zasobów internetowych. Mówię zarówno o poprawności kodu, jak i spełnieniu kryteriów dostępności zasobów, czyli WAI.

Zasady Web Content Accessibility Guidelines są włączone do wymogów Unii Europejskiej dotyczących serwisów internetowych sektora publicznego. W Polsce nikt na to nie zwraca uwagi. Przygotowanie Biuletynów Informacji Publicznej w urzędach to często fikcja - "odfajkowanie" problemu.

Urzędy traktują Ustawę o dostępie do informacji publicznej jak kukułcze jajo, które im ktoś podrzucił i nie wiadomo, co z nim dalej począć. Ale ponieważ jest nakaz tworzenia BIP-ów, to się je robi, aby nikt potem podczas kontroli nie mógł zarzucić niestosowania się do przepisów. Rzetelnego podejścia do zadania nie ułatwia zresztą stosowne rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji. Dowolnie wykorzystuje się w nim różnego rodzaju słowa-wytrychy bez związku z ich rzeczywistym znaczeniem. Na przykład "adres URL" to wg zawartej w nim definicji "adres wskazujący lokalizację strony głównej lub podmiotowej strony biuletynu w sieci teleinformatycznej (adres strony WWW)". A przecież URL to skrót od Uniform Resource Locators (określenie odnoszące się nie tylko do WWW).

Brakuje jednolitych, ogólnie dostępnych narzędzi informatycznych do tworzenia i prowadzenia biuletynu. Początkowo był taki pomysł, żeby MSWiA przygotowało dla wszystkich odpowiednią aplikację i udostępniło ją wszystkim podmiotom zobowiązanym do posiadania BIP-u. Ministerstwo stworzyło jednak za duże pieniądze zwykłą stronę internetową, "linkownię", która nie wiadomo właściwie czemu ma służyć. Na razie najlepiej na Ustawie o dostępie do informacji publicznej wychodzą różne firmy informatyczne, które sprzedają urzędom swoje narzędzia lub usługi związane z prowadzeniem BIP-ów.

Być może, gdyby Ustawa o dostępie do informacji publicznej była należycie realizowana, gwarantując przejrzystość procesu stanowienia prawa, nie trzeba by było myśleć o uchwaleniu ustawy o lobbingu.


TOP 200