(Dia)krytyczny problem polszczyzny

Trudne czasy dla polonistów

Żyjemy w epoce szybkości, więc i przekazy muszą być coraz szybsze, bo języki muszą się stawać bardziej ekonomiczne. Polszczyzna z pewnością do ekonomicznych nie należy, ma dużo form opisowych nieznanych angielszczyźnie. Ale przecież ta ostatnia także ulega coraz większej ekonomizacji, zwłaszcza na potrzeby komunikacji w sieci. W języku polskim obce jego duchowi inkrecje wyrazowe (zrosty) coraz bardziej są zastępowane nazwami wielowyrazowymi. Gdyby dziś wynaleziono maszynę do pisania, to zapewne nazwano by ją jednym słowem (pewnie "tajpmaszyna", analogicznie do "szrajbmaszyny", bo takiego słowa używano w regionach silnego wpływu niemczyzny). Dziś najwięcej zrostów produkuje słowo "euro" (niedługo będą "eurowygódki"). Technologie informacyjne narzucają literkę "e", która staje się prefiksem. Kody SMS są jeszcze bardziej uproszczone, aż do granic możliwości.

Można te procesy wyjaśniać względami oszczędności językowej, ale to wszystkiego nie tłumaczy. Po prostu nie ma już kanonu językowego, tak jak nie ma jednego kanonu kultury. Każde środowisko, zwłaszcza młodzieżowe, czy społeczność terytorialna dążą do wykształcenia własnego wzoru, odreagowując w ten sposób czasy narzucania jednego literackiego kanonu w szkole. Tylko w takim klimacie różnorodności kulturowej można było sobie wyobrazić ciepłe przyjęcie "Filozofii po góralsku" autorstwa ks. Józefa Tischnera. To zjawisko pozytywne, z jednym zastrzeżeniem: przynajmniej tak długo, jak długo będziemy w stanie się porozumieć.

W tym momencie pojawiają się jednak komplikacje. Nie chodzi już bowiem tylko o sam kanon literacki, ale i zasady gramatyki. Rośnie skala przyzwolenia na błędy gramatyczne. W moich czasach chłopak, który napisał do dziewczyny romantyczny list, ale z błędami, nie mógł liczyć na równie uczuciowy odzew, raczej narażał się na to, że dostanie z powrotem swój list z podkreślonymi "bykami". Dziś nikogo to nie razi. Widziałem już w jednym z postów takie "kwiatki", jak "sóma sómarum": Jeszcze niedawno, kiedy zwracało się studentom uwagę na błędy w pracach semestralnych, to tłumaczyli się dysleksją czy dysgrafią. Dziś już nie widzą takiej potrzeby. Można usłyszeć: przecież Pan wie, o co mi chodziło.

Obowiązywała pewna konwencja: w e-mailach, czatach itp. można było sobie pozwolić na twórczą pisownię, ale na papierze nie. Bo e-maile i czaty są traktowane jak rozmowa, choć słowa wystukuje się na klawiaturze, a nie wymawia. Nawet jeśli się wie, że trzeba użyć "rz", to się stawia "z", bo zaoszczędza się jedno stuknięcie w klawisz. Uczeni nazywają to "wtórną oralizą" i "rearchaizacją" komunikowania.

Wróćmy do wywołanego na wstępie problemu znaków diakrytycznych. Angielski jest w tym szczęśliwym położeniu, że tego problemu nie ma, ale wiele języków ma - w większym czy mniejszym stopniu. My mamy problem. Przestrzeganie zasad pisowni spowolnia komunikację. Pojawiają się pomysły, żeby to uprościć, np. zamiast ż pisać zz, zamiast ó - oo, ś - ss itp., tak jak np. w duńskim można zastąpić długie a° podwójnym aa, a w niemieckim o umlaut (ö) dyftongiem oe. Byłoby to jednak rozwiązanie połowiczne. Radykałowie idą dalej i radzą: wyrzućmy wszystkie kropki, kreski i ogonki i zdajmy się na kontekst zdaniowy. Wtedy dopiero mielibyśmy eksplozję homonimów: "zadać" - znaczyłoby i "zadać" i "żądać". Ja z pewnością bym do tego nie przywykł, ale następne pokolenie raczej nie miałoby z tym problemów, choć miałoby problemy z rozumieniem starszej, "diakrytycznej" literatury.

Boję się, że po jakimś czasie zniknie z użycia słowo "żółć", jedyne znane mi, w którym wszystkie litery mają znaki. Wtedy trzeba będzie założyć "Stowarzyszenie na rzecz obrony polszczyzny" pod kryptonimem "ŻÓŁĆ".

Pocieszam się, że sam język wynajdzie jakieś antyciała, kiedy się okaże, że naród nie będzie w stanie się dogadać, mimo używania uniwersalnych równoważników zaczynających się na "k" czy "ch". Pocieszam się też, że dojdzie do buntu społecznego, jeśli taka uproszczona polszczyzna zagrozi molestowaniem językowym. A mogę to sobie doskonale wyobrazić, np. jeśli jakaś dama otrzyma e-maila od nieuznającego znaków diakrytycznych dżentelmena, zaczynającego się od staropolskiego zwrotu grzecznościowego, w którym nie będzie ukośnej poprzeczki nad literką "l":

"Czy może mi Pani zrobić łaskę?...".


TOP 200