Co uratuje książki i gazety?

iPad nie jest e-czytnikiem

Istnieje wiele powodów, dla których iPad skazany jest na sukces, a Kindle - przynajmniej w większej, cięższej i droższej, ale nadal jednofunkcyjnej wersji - na szybką śmierć. Producenci czarno-białych czytników powtarzają do znudzenia jeden argument - czytanie książek elektronicznych wymaga technologii e-ink, oszczędzającej baterie i oczy. Usprawiedliwia to całkowite odarcie książek z warstwy estetycznej i stworzenie urządzenia, które nadaje się wyłącznie do lektury. Apple poszedł w inną stronę. Zbudował urządzenie, które jest zachęcająco niewielkie i cienkie, lecz jednocześnie na tyle duże, aby umożliwić wygodny odbiór dowolnych treści.

Co uratuje książki i gazety?
Sceptycy są zdania, że iPad nie oferuje nic nowego: czytanie książek, surfowanie po sieci, oglądanie filmów i zdjęć, pisanie e-maili, gry... Wystarczy dowolny komputer, aby mieć to wszystko i jeszcze więcej. Jednak Steve Jobs udowodnił niejednokrotnie, że potrafi przyciągnąć użytkowników ergonomią, urodą i minimalistyczną prostotą urządzeń, a po doświadczeniach z AppStore wie, że dynamiczna społeczność deweloperów rywalizujących o uznanie i pieniądze użytkowników tchnie życie w jego dobrze zaprojektowany produkt. Wie również, że dysponuje armią kilkudziesięciu milionów użytkowników iPhonów i iPadów, którzy już dziś wiedzą jak posługiwać się jego nową zabawką. iPad jest bowiem zabawką i ma służyć do zabawy, nawet jeśli przypadkowo jest to akurat praca.

iPad jest nie tyle czytnikiem elektronicznych e-książek i e-prasy (choć zapewne wydawcy bardzo by chcieli, aby sukces iPada stał się ich sukcesem), ile urządzeniem służącym do odbioru rozrywki. Jest raczej czymś w rodzaju osobistego telewizora, osobistego okna na świat oferującego dostęp do wszystkich strumieni danych ku uciesze użytkownika i zgodnie z jego preferencjami. Elektroniczne książki są naturalnym uzupełnieniem tego strumienia i teraz od wydawców zależy, czy będą potrafili w nim popłynąć.

E-książka nie jest książką

Pojawienie się iPada spowodowało ożywienie dyskusji na temat książek hybrydowych, będących połączeniem słowa, dźwięku i obrazu - książek, których twórcy wykorzystali wszelkie możliwości współczesnej technologii, aby przybliżyć czytelnikowi przedstawiany w nich świat. Można się upierać, że serwisy WWW, w szczególności różne rodzaje encyklopedii online, zamieszczające połączone siecią hiperlinków artykuły oraz materiały audio i wideo, są książką hybrydową. Prawdą jest jednak, że autorzy i wydawcy nie podjęli wyzwania i nie pojawiły się podręczniki z interaktywnymi modelami wulkanów, historycznymi nagraniami czy grami umożliwiającymi uczniowi samodzielne sprawdzenie swoich umiejętności w trakcie nauki. Miłośnicy Kodu Leonarda da Vinci nie mogą wirtualnie przejść się po miejscach odwiedzonych przez prof. Roberta Langdona. Mali czytelnicy zaś nie zobaczą w swojej książeczce animacji z ulubionymi bohaterami. Być może dlatego, że żadne z istniejących urządzeń nie wydawało się stwarzać odpowiednich możliwości, a być może dlatego, że przywiązani do druku wydawcy nie są w stanie wymyślić produktów na nowo. Jeśli jednak mają szansę, to właśnie teraz. Jeśli chcą sprzedawać książki za więcej niż 9,99 USD - a chcą! - muszą przekonać czytelników, a właściwie odbiorców, że mają do zaoferowania coś, co uzasadnia przedrostek "e".

Najłatwiej powinno pójść wydawcom podręczników, które z natury są efektem pracy zespołowej i od dawna łączą druk z obrazem i infografiką. Tablet dla każdego ucznia? Czemu nie? Na drugiej linii frontu powinni ustawić się wydawcy przewodników turystycznych, poradników z serii "dla opornych" i "nauka w weekend", książek dla dzieci, reportaży i dokumentów. Nie chodzi o to, czy wydawcy zwyciężą z Apple, czy z Amazon.com. Chodzi o to, czy są w stanie wymyślić książkę na nowo, w formie na tyle atrakcyjnej, aby jedna czwarta produkcji nie szła jak dziś, na przemiał.


TOP 200