@lgorytmiczne społeczeństwo - cz. IV

  • Kazimierz Krzysztofek,

Wybitny socjolog, sir Ralph Dahrendorf, liberał pragnący wierzyć w wolność bez niszczących ją kompromisów, obawia się, że cała cywilizacja zachodnia znalazła się na drodze do Singapuru, gdzie informatyzacja doskonale wkomponowała się w społeczność potrzebującą nie tyle indywidualnej wolności, ile algorytmu.

Będzie się tak działo wobec rosnącego wyboru elektronicznych gadżetów, które napełniać będą ludzi pokrzepiającym uczuciem samorealizacji i wolności wyboru.

Im więcej tego będzie, tym mniej czasu będziemy mieć na niealgorytmiczną refleksję.

Coraz wydajniejsze maszyny, coraz lepsza organizacja i zarządzanie i coraz mniej wolnego czasu ludzi je obsługujących. Jest to proces kumulacyjny, który można nazwać "zasilaniem atraktora", czyli głównej siły pchającej cywilizację ku bioinfotechnosystemowi działającemu w sferze regulacji rynkowej.

Kluczową kwestią w tej logice algorytmizującej się ponowoczesności jest język. Sam szyld globalnego społeczeństwa informacyjnego oznacza, że będzie to społeczeństwo komunikacyjne. Juergen Habermas wyobraża je sobie jako nową wspólnotę komunikacyjną. Intersubiektywność, kolektywna inteligencja prowadzi do wzajemnego porozumienia jednostek bez przymusu. Taka kultura rodzi nowe tożsamości.

To wariant optymistyczny, który nie musi się ziścić. Bardzo wiele zależy od kultury, a ściślej - języka. Jeśli globalne społeczeństwo informacyjne ma się stać - w całym tego słowa znaczeniu - społeczeństwem komunikacyjnym, to problem języka jako jego kodu staje się kluczowy. Kultura to kodowanie informacji i wiedzy. Zróżnicowanie kodów wzbogaca komunikację, ale wiedzie do rozmaitych zakłóceń, wśród których na czoło wysuwają się zakłócenia semantyczne i aksjologiczne (wartościowanie symboli). Najogólniej rzecz biorąc, chodzi o przełożenie narracji idiomatycznej, zrozumiałej tylko na gruncie danego języka, na narrację dyskursywną pozwalającą przełożyć idiomy, zrozumieć kontekst kulturowy, zestandaryzować go, aby był zrozumiały dla wszystkich uczestników procesu komunikacyjnego (by, innymi słowy, globalne społeczeństwo informacyjne miało swoje global language commons).

W poszukiwaniu nowej lingua franca

Zróżnicowanie kodów komunikacyjnych nie było wielkim problemem w poprzednich epokach, kiedy ludzie żyli w światach równoległych, ale zaczęło już doskwierać w społeczeństwie przemysłowym, które potrzebowało standaryzacji i integracji owych światów.

Produkowano więc na potęgę języki planowe, rzadziej aprioryczne (sztuczne), częściej aposterioryczne (na bazie już istniejących), z najbardziej znanym esperanto na czele. Jeśli od standaryzacji znaczenia zależy bezpieczeństwo, to znaczy, że będzie się szukać jakiejś lingua franca, a język angielski jako naturalny takiej funkcji spełnić nie może, chyba że zostanie sformalizowany jak język matematyki i uwolniony od nieregularności i idiomatyki, które zakłócają jego dyskursywność. Może taką funkcję przejmie w przyszłości ikonika komputerowa?

Jeśli prawdą jest - a nikt temu nie przeczy - że podstawą relacji międzyludzkich jest komunikowanie, to oznacza, że najważniejszy jest kod, czyli system generowania i komunikowania znaczeń w społeczeństwie. Z niewielką przesadą można powiedzieć, że kto upowszechnia kody i standardy, ten ma władzę narzucania przedstawień zbiorowych, władzę reprezentacyjną. Ten, komu się ten kod narzuca, traci zdolność do samoportretowania się przez własne symbole wizualne, a może także kontroli przez symbole. Mówi się już zresztą o piktograficznych systemach kontroli (pictographic control systems).

Tym więc tym, którzy tak zachwalają bezprecedensową wolność, można przypomnieć, że dzieje się to w ramach algorytmu, bo ta wolność jest zapośredniczona przez technologie, które muszą działać w ramach algorytmów. To wiele rzeczy upraszcza. Na przykład weźmy kompilator, nad którym pracuje się w HP, a który byłby w stanie tłumaczyć sformalizowaną umowę prawną dotyczącą świadczenia usług z określonym poziomem jakości (czyli SLA) na pewien kod, będący językiem komputerowym, wówczas nie byłoby już mowy o nieścisłościach czy niedopowiedzeniach w umowie (zob. wywiad z Jackiem Walickim, opublikowany w Computerworld 29 grudnia ub.r.).

Dla tego świata technologii zróżnicowanie kulturowe jest wielką barierą. Cały kurs programowania idzie w tym kierunku, aby to zróżnicowanie minimalizować (myślenie filtrowane przez język i kulturę przeszkadza, bo wprowadza zakłócenia do algorytmu).

Czy zbliżamy się do wymarzonego uzgadniania postrzegania świata, aby mieć uniwersalną informację? Pewnie tak, ale drogą niewłaściwą, bo nie przez dyskursywność, lecz przez niszczenie idiomów, zanikanie języków. One i tak będą się gdzieś błąkać po marginesach życia, ale różnorodność jest wyraźnie w defensywie (będzie potrzebna co najwyżej do celów marketingu). To tendencja nieubłagana. Dominacja angielszczyzny jest formą algorytmizacji świata. Prognozy są tu różne, między innymi taka, że angielszczyzna podzieli los łaciny, choć wiele wskazuje na to, że tak się jednak nie stanie. Natomiast wzrastać będzie rola wspomnianego piktogramu w lingua franca.

Dziś obserwujemy sprzeczne tendencje. By dotrzeć do miliardów ludzi na świecie, producenci przekazów materialnych i symbolicznych celowo je indygenizują (lokalizują), aby były zrozumiałe w danym kontekście kulturowym i odbierane jako swojskie (Mackebab w Turcji, wieśmac w Polsce). Podobną strategię przyjmują firmy kosmetyczne i perfumiarskie: lansują uniwersalne marki, typu Coco Chanel, ale także różnicują ofertę, bowiem nie wszystko, co pachnie w naszej zachodniej kulturze, musi pachnieć innym. Jeszcze tylko producenci farmaceutyków nie różnicują swych specyfików, docierając z uniwersalnymi markami w przekonaniu, że wszędzie na świecie głowa boli ludzi jednakowo.

Wydaje się, że ta różnorodność nie będzie jednak wchodzić w głębinowe warstwy kultury. Będziemy mieć świat tętniący różnością, ale tak naprawdę zaprogramowany jednym kodem źródłowym. Różnorodność ma tylko dać satysfakcją, że jesteśmy inni, choć różnić się będziemy fasadami, wnętrze będzie podobne. Różnorodność nie będzie regulacyjna, ale dekoracyjna.

Regulacyjną funkcję będzie miał algorytm kodu globalnego. Ułatwi to global governance, ale za jaka cenę? Pozostaje otwarte pytanie, czy ta metakomunikacja nie zagrozi kreatywności przez uszczuplanie kapitału kulturowego, który jest jej źródłem i z którego cywilizacja techniczna także czerpała pełną garścią. Tak konieczna do funkcjonowania interoperacyjność języków będzie dążeniem do stworzenia języka - równie prymitywnego i powszechnego, dążącego do przekładu wszystkiego, co można pomyśleć, odczuć, chcieć (o czym pisze Edwin Bendyk w swoim Antymatriksie - Oplątanym świecie, praca w maszynopisie). Bo tylko wtedy to, co się odczuje czy zechce odczuć, będzie można przeliczyć na bity i pieniądze.

Nie wiadomo, czy będzie jedno globalne społeczeństwo informacyjne, czy też wiele lokalnych. Jeśli ma być jedno, to musi być oparte na wspólnych algorytmach myślenia i działania. Jeśli nie, to znaczy, że kultury są silniejsze. Obawiam się jednak, że nie będą.

Prof. Kazimierz Krzysztofek jest wykładowcą w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie.