Tożsamość i rozwój

  • Andrzej Gontarz,

Szansą na ożywienie cywilizacyjne w naszych województwach miały być europejskie fundusze strukturalne. Jak Pan ocenia szanse ich efektywnego wykorzystania?

Widać skłonności do rozpraszania tych środków. Lokalne elity naobiecywały wyborcom, że "wyciągną" z Unii jak najwięcej pieniędzy. Pojawiające się inicjatywy mają o wiele więcej wspólnego z ambicjami lokalnych władz niż z przemyślaną, perspektywiczną strategią rozwoju regionu. To skutkuje niską efektywnością wykorzystania unijnych środków.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że społeczności lokalne - jakkolwiek mają swoje prawa - to są też częścią większej, regionalnej czy krajowej całości i ich interesy muszą być też w pewnym zakresie podporządkowane szerszym planom rozwoju. Co z tego, że wszędzie będzie infrastruktura techniczna, jak nie będzie rzeczywistych warunków do rozwoju. Wtedy frustracja społeczna może być jeszcze większa niż dzisiaj.

Województwa mają swoje strategie rozwoju regionalnego. Mamy też wiele programów, planów czy strategii rozwoju na poziomie krajowym. Tylko z dokumentów dotyczących budowy społeczeństwa informacyjnego i e-Polski można by skompletować sporą biblioteczkę. Jednak wciąż mamy problemy z realizacją zapisanych w nich postulatów. W czym tkwi problem?

Te strategie nie schodzą na poziom, o którym mówimy. Są to zazwyczaj zbiory pobożnych życzeń, postulatów, listy zadań i haseł. Nie ma do nich programów operacyjnych.

Na Mazurach, na przykład, ambicją każdego burmistrza jest zbudowanie największego portu na szlaku jezior mazurskich. Efekt może być taki, że w portach będzie więcej miejsc niż na jeziorach. To w konsekwencji może obrócić się przeciwko turystycznym walorom Mazur. Olbrzymia ilość łodzi na jeziorach to olbrzymie zagrożenie ekologiczne. Poziom kultury ekologicznej wśród naszych turystów jest niski, więc ścieki będą lądowały w wodzie, a odpadki w lasach. Atrakcyjne przestaną też być walory krajobrazowe, gdy na jeziorach będzie widać tylko gąszcz jachtów i łodzi.

Czy rzeczywiście chodzi o rozwój takiej turystyki, która sama będzie się zjadać? Czy ktoś na poziomie regionalnym policzył, ile łodzi może zmieścić się na mazurskich jeziorach bez szkody dla ekologicznych i turystycznych walorów tego miejsca?

Lubimy stawiać pomniki. Władzom miejskim nie przeszkadza, na przykład, nadawanie wyboistym, dziurawym, ciemnym, zaśmieconym ulicom nazw wielkich Polaków, z Janem Pawłem II na czele. Politycy i działacze samorządowi nie widzą w tym żadnego dysonansu. Czy naszą tożsamość umiemy budować tylko w odniesieniu do wartości odświętnych, nie zauważając wartości związanych z życiem codziennym, nie uwzględniając podstawowych standardów cywilizacyjnych?

Tu jest jeszcze jeden problem - relacji między przestrzenią publiczną a prywatną. U nas nie ma świadomości, że troska o przestrzeń publiczną jest także troską o przestrzeń prywatną. Przyjemniej przecież żyć w miejscu, w którym otoczenie jest uporządkowane. My jednak ograniczamy swoją troskę do własnych, prywatnych twierdz, a już zupełnie nas nie interesuje to, co znajduje się między nami a sklepem, kościołem czy szkołą. Taki stan również obniża atrakcyjność naszych miejsc i sprzyja myśleniu o ucieczce do innych, ładniejszych, lepiej zagospodarowanych ośrodków, gdzie się będzie przyjemniej żyło. To nie służy rozwojowi cywilizacyjnemu naszego kraju.

Jeszcze nie tak dawno temu wytykano Polakom, że są mało ruchliwi, że nie chcą jak Amerykanie zmieniać miejsca zamieszkania w pogoni za pracą. Również dzisiaj często wskazuje się na to, jako na jedną z barier rozwoju ekonomicznego kraju. Pan tymczasem proponuje, by spojrzeć na mobilność w inny sposób.

Zmiana jest potrzebna, ale kiedy przybiera postać exodusu, to staje się problemem. Zostają ci, którym się nie udało. Ci, którzy zostali, są uważani za ludzi przegranych, bez szans i perspektyw na lepsze życie. To rodzi dramaty.

Dążenie do zmiany jest do pewnego momentu konstruktywne. Kiedy wyjeżdża kilka, kilkanaście procent populacji, nie ma niebezpieczeństwa. Kiedy jednak wyjeżdża większość członków społeczności, to następuje na przykład naruszenie struktury demograficznej. Bardziej mobilne są kobiety, zostaje ich coraz mniej. Mężczyźni, którzy zostają, są uważani za nieudaczników, stają się coraz mniej atrakcyjni dla pozostających kobiet, które z kolei mają coraz mniej mobilizujących bodźców. W takiej sytuacji nietrudno o alkoholizm czy apatię.

Trzeba zmienić standard kulturowy odnoszący się do mobilności. Dzisiaj wygrywają ci, którzy wyjeżdżają, ci którzy zostają, są u nas uznawani za przegranych. Tymczasem i jedni, i drudzy powinni wygrywać. Wygrywać powinni przede wszystkim ci, którzy się rozwijają, którzy są twórczy, innowacyjni, nawet jeśli zostają. Taki model kultury musimy stworzyć, takie warunki rozwoju musimy sami u siebie zbudować.

Wojciech Łukowski jest autorem książki "Społeczne tworzenie ojczyzn" (Wydawnictwo Naukowe "Scholar", Warszawa 2002). Na podstawie studium mieszkańców Mazur stara się określić na nowo kategorię ojczyzny jako "tożsamościowego zwornika" wyznaczającego nie tyle odświętne deklaracje, co codzienne działania ludzi. "Ojczyzna istnieje nie tylko jako ponadindywidualny system wartości, do którego przypisana jest jednostka, co musi oznaczać, że w przypadku domniemanego czy rzeczywistego zagrożenia należy bronić ojczyzny jak matki. Ojczyzna istnieje przede wszystkim jako społeczna przestrzeń doznawania satysfakcji. (...) Posiadanie takiej ojczyzny należy do podstawowych potrzeb człowieka, jest jego prawem do godnego życia" - pisze autor w podsumowaniu wyników swoich badań.