Smutna autobiografia czy totalny absurd?

  • Wojciech Sypko,

Pierwsze słowa: "Wielu takich absolwentów uważa się nawet za informatyków" świadczą o niechęci Rafała M. Gęślickiego do absolwentów. A przecież na takiego absolwenta można spojrzeć z dwóch stron. Dla programisty lub administratora z wieloletnim stażem absolwent informatykiem pewnie jeszcze nie jest. Ale dla przysłowiowej pani Zosi z księgowości zatrudnienie takiego informatyka to przecież olbrzymi zysk - pomoże, wytłumaczy, usprawni. I dla niej jest on informatykiem na pewno.

Dalej: "I z dyplomem w ręku oraz z głębokim przekonaniem o własnej wartości udaje się na poszukiwanie pracy". Nie ma tu w ogóle powodu do kpin - absolwent powinien charakteryzować się głębokim przekonaniem o własnej wartości. Jeśli tak nie jest - to znaczy, że zdaje sobie sprawę, iż studia, studium, kurs (właściwe podkreślić) z jakiegoś powodu nic mu nie dały. To, że absolwent wartościowy dopiero będzie (czy raczej ma szansę być), nie jest w tym kontekście istotne.

Następnie Rafał M. Gęślicki wylewa na szukającego pracy absolwenta kolejne kubły zimnej wody - okazuje się, że osobnik aspirujący do zawodu informatyka, może zostać co najwyżej chłopcem do wszystkiego lub magazynierem, gdyż "szefów-informatyków mniej interesuje dyplom, a bardziej umiejętności poparte praktyką". Z tą opinią nie zgadzam się do tego stopnia, że pozwolę sobie nazwać ją bzdurną. A teraz argumenty świadczące o tym, że wiele firm decyduje się na zatrudnienie świeżo upieczonych absolwentów:

  • teoretyczne
  • poprowadzeni w odpowiedni sposób staną się specjalistami w (często nietypowych) dziedzinach działalności firmy
  • nie są obarczeni nawykami, które przeszkadzałyby w opanowywaniu nowej dziedziny specjaliście z dziedziny pokrewnej
  • są (na początku) tańsi, co ma znaczenie przy planowaniu długofalowym
  • praktyczne
  • wystarczy przejrzeć np. dodatek o pracy do Gazety Wyborczej i sprawdzić, przy ilu ogłoszeniach jest dopisek "absolwenci i studenci ostatnich lat mile widziani".
Jedyną szansą zostania informatykiem, według autora, jest posiadanie kilkuletniej praktyki. (Ale skąd, jeśli bez niej nikt nikogo nie zatrudni?) Wtedy, przy rozpatrywaniu kandydatury, "szef-informatyk telefonuje do swoich kolegów szefów-informatyków i pyta o delikwenta". No tak. Wynika z tego, że jeśli kandydat z doświadczeniem miał pecha pracować w firmie, której szef nie jest kolegą szefa firmy, w której próbuje znaleźć pracę, to stoi z góry na przegranej pozycji. Gorzej, "jeżeli w poprzednich firmach ów młody informatyk zdobył sympatię szefa, to może liczyć na zatrudnienie. W przeciwnym razie, może sobie o tym pomarzyć". Rozważmy sytuację, w której pracownik oprócz sympatii szefa zdobył również pewne doświadczenie i umiejętności i uważa, że może poszukać ciekawszej lub lepiej płatnej pracy. Natychmiast straci sympatię szefa, powinien więc zdecydowanie unikać firm, z którymi jego dotychczasowego szefa łączą przyjazne stosunki. To zdanie było oczywiście tak samo pozbawione treści, jak ostatni cytat z artykułu Rafała M. Gęślickiego, gdyż opieranie doboru kadr jedynie na znajomościach szefów wydaje się być co najmniej problematyczne - chyba że nie ma się innych atutów, jak sympatia byłego szefa. Nie wiem też, skąd przekonanie Rafała M. Gęślickiego o powszechnej wzajemnej znajomości szefów firm informatycznych i o tym, że to właśnie oni zajmują się zatrudnianiem nowych pracowników (taka sytuacja możliwa jest tylko w firmach najmniejszych).

Kim jest Pan Rafał G.?

Zastanówmy się nad genezą powstania cyklu artykułów Rafała M. Gęślickiego.

Może cykl ten jest rodzajem autobiografii zawodowej autora? Poczytawszy trochę książek "dla opornych" (od czegoś trzeba zacząć, przecież nie od pozycji fachowych), autor, widząc, że trzeba tylko dużo i pozornie mądrze mówić, postanowił zostać konsultantem. Coś jednak nie wyszło - może chciał wyciągnąć z projektu za dużo pieniędzy karami umownymi i musiał rozejrzeć się za innym zawodem. Postanowił zostać informatykiem. Zaliczył przyspieszony kurs obsługi komputera, jednak nie znalazł pracy godnej informatyka. Opisał więc to wszystko w formie rozważań poważnego (?) specjalisty, wrzucając przy okazji w błoto absolwentów szkół wyższych i policealnych. Hm... Pewnie było inaczej.

Wyrok

Cykl artykułów Rafała M. Gęślickiego daje błędne wyobrażenie o pracy informatyka czy konsultanta osobom spoza kręgu informatyki i tym, którzy być może rozważali podjęcie próby zostania informatykiem. Jeśli uwierzyli w to, co napisał Rafał M. Gęślicki, to pewnie już nie chcą mieć z informatyką i informatykami nic wspólnego. A pozostali zaczną spoglądać na konsultantów (wszyscy konsultanci to wydrwigrosze!) i informatyków (wszyscy informatycy to kolesie!) dziwnym wzrokiem.

I w tym upatruję główne zło, jakie swoimi artykułami wyrządził Rafał M. Gęślicki zarówno informatykom, jak i nieinformatykom. Czyli wszystkim.