Sieciowe podziemie

  • Krzysztof Szymborski,

Uczciwy haker, przestrzegający "hakerskiej etyki", nie jest motywowany chęcią zysku bądź niszczenia - jest włamywaczem, który wchodzi do cudzego domu tylko po to, by podziwiać jego gustowne wnętrze. No, może trochę poprzestawiać meble. Pokusa, by zabrać ze sobą (lub pozostawić po sobie) jakąś "pamiątkę" jest jednak dla wielu słabych duchem zbyt wielka, aby się jej oprzeć. Ci nieetyczni osobnicy właśnie, do których poczynań jeszcze wrócę, psują opinie wszystkim innym przyzwoitym hakerom. Z etyką jest jednak trochę tak jak z pięknem - to kwestia dość subiektywnej interpretacji... Granica między hakerem a crackerem, czyli komputerowym włamywaczem, pozbawionym respektu dla integralności cudzego systemu, jest dziś bardzo rozmyta.

"Captain Crunch"

W latach 60., kiedy Amerykę (a także Europę) ogarnęła fala młodzieżowego buntu, a pokolenie hipisów wyrastało w przekonaniu, że nie należy ufać nikomu po trzydziestce, kwestionować autorytety i "kochać się zamiast prowadzić wojny", nieliczna grupa reprezentantów tej generacji, skupiona głównie wokół czołowej amerykańskiej uczelni technicznej, Massachusetts Institute of Technology, wydawała się żyć w pełnej izolacji od politycznego fermentu. Ich pasją były komputery. Programowanie i eksploracja wszystkich fascynujących możliwości, jakie stwarzało uzyskanie kontroli nad tą nową zabawką elektronicznej epoki, bez reszty zajmowało im wolny czas. Ich komputerowa pasja była bardziej stylem życia niż praktycznym zawodem. Kiedy i dlaczego nazwano ich hakerami, do dziś nie zostało w pełni wyjaśnione, ale słowo to mieściło dość bogate znaczenie - określało działalność, która miała charakter hobby, wymagała wysokiej sprawności technicznej, miało wszelkie znamiona przygody i eksperymentu, a także pewnego psotnictwa.

Obok tego wysoce technicznie zaawansowanego i bezinteresownego nurtu wczesnego hakerstwa rozwijała się wśród pokolenia "dzieci kwiatów" inna, także techniczna, choć nieco może bardziej praktyczna "specjalność" - umiejętność manipulacji systemu komunikacji umożliwiająca "uwolnienie informacji", czyli możliwość darmowego prowadzenia rozmów telefonicznych. Specjaliści w tej dziedzinie zwani byli phreaks - inne słowo, którego darmo szukać w słownikach poprawnej angielszczyzny. ("Freak" - znaczy "wybryk natury", np. cielę o dwóch głowach, zaś "ph" to pierwsze litery słowa "phone".) Kiedy owe dwa nurty hakerstwa spotkały się, konsekwencje okazały się rewolucyjne. Spotkanie nastąpiło po przeciwnej stronie kontynentu, w Kalifornii w latach 70.

Jednym z pierwszych phreaków był osławiony hipis Abbie Hoffman (pseudo - Barry Freed, czyli "Wyzwolony Barry"), którego "działalność edukacyjna" zapewniła innym zbuntowanym przeciw władzy i wielkim korporacjom młodym ludziom darmową komunikację telefoniczną o nieograniczonym zasięgu. Naprawdę legendarną postacią wśród tej formacji kulturowej stał się jednak niejaki John Draper, znany w elektronicznym podziemiu jako "Captain Crunch", który w 1972 r. dokonał wiekopomnego odkrycia technologicznego. Odkrył mianowicie, że plastikowy gwizdek, który producenci cornflake'ow (o firmowej nazwie "Cap'n Crunch") wkładali do pudełek ze swym produktem, by zachęcić dzieci do ich spożywania, służyć może do uzyskania darmowego dostępu do sieci telefonicznej. Wystarczy zakleić w nim jedną dziurkę i - dmuchnąwszy w odpowiednim momencie - wyprodukować sygnał akustyczny, który centrala telefoniczna odczyta jako zakończenie rozmowy. Od tego momentu licznik przestaje bić.

Brzmi to zapewne na tyle enigmatycznie, że na miejscu może być krótka techniczna dygresja. Otóż sieć telefoniczną można sobie wyobrazić jako system dróg, za których użytkowanie płaci się myto. Po drucie, którym jesteśmy połączeni z centralą, przenoszony jest jednak nie tylko nasz głos. Kiedy dzwonimy do przyjaciółki mieszkającej w odległym mieście, na drutach telefonicznych odbywa się także inna, niesłyszalna przez nas rozmowa. Wybierając numer, wysyłamy sygnały, które kierują nas do wskazanego przez nas adresu, a jednocześnie informują "właściciela" sieci, jak wysoką opłatę powinien pobrać za minutę naszej rozmowy. Po sieci tej podróżować muszą także ekipy remontowe i konserwacyjne, które w końcu nie mogą płacić za prawo do świadczenia swych usług. Właściciele sieci telefonicznej i upoważnione przez nie osoby podróżować więc mogą za darmo. Piękno tego systemu, w oczach Johna Drapera i innych phreaków, polegało na tym, że ponieważ wszystkie sygnały kontrolne wędrują tym samym kanałem, ktoś, kto wejdzie w posiadanie niezbędnej (wyzwolonej) informacji, może z łatwością sam się "upoważnić" do darmowej podróży. Tajemniczy sygnał kontrolny to, jak się okazało, 2600 Hz, czyli gwizd odpowiednio spreparowanego plastikowego gwizdka.