O protekcjonizmie i mikrorozsądku

  • Dorota Konowrocka,

Wolny rynek nie jest celem samym w sobie. Wolny rynek ma być opłacalny dla wszystkich, którzy biorą w nim udział, jeśli mamy mówić o partnerskich związkach państw, a nie układach feudalnych, w których bogaci mogą zmusić biednych, aby kupowali ich produkty, zamykając im jednocześnie drzwi do własnych rynków. Wolny rynek ma sprawić, aby dzięki specjalizacji wszyscy mogli otrzymać swoją część pracy i skorzystać z szerokiego rynku produktów konsumpcyjnych. Dla obywatela wolny rynek ma sens, o ile ma na nim nadal szansę sprzedać swoją pracę i kupić potrzebne mu dobra. Jeśli okazuje się, że można kupić wszelkie dobra, ale nie ma pracy, dzięki której można je kupić, istnienie wolnego rynku traci sens. Społeczeństwo, które nie chroni własnych obywateli, należy uznać za nienormalne. Oczywiście, powstaje pytanie, czy nie istnieją inne mechanizmy niż zamykanie rynków. Tym bardziej, że tego typu działanie opłaca się znacznie mniej niż próba wyspecjalizowania się. Tak naprawdę obecna sytuacja jest testem na specjalizację. Dowiadujemy się właśnie lub lada moment się dowiemy, czy lata prosperity udało nam się spożytkować na rozwój własnych kompetencji, na silne umocowanie się na rynku i zbudowanie solidnego fundamentu, czy też może generalnie w gospodarce jesteśmy zbędni i nikt za nami płakał nie będzie.

Pracy będzie mniej, naturalne jest więc, że Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi czy Niemcy będą bardziej zdeterminowani, aby zachować ją dla siebie. Już teraz dobrze słyszalne są głosy, by znacząco zmniejszyć liczbę wiz H-1B wydawanych obcokrajowcom na czas kryzysu gospodarczego. Z drugiej strony, jeśli złotówka nadal będzie w tak rozpaczliwie kiepskiej formie, być może nasza przestarzała przewaga konkurencyjna oparta na niskich kosztach pracy będzie na tyle kusząca dla międzynarodowych przedsiębiorstw, aby złagodzić protekcjonistyczny klimat. Z trzeciej jednak strony: dziś wydaje się nieprawdopodobne, aby duże koncerny przenosiły centra badawcze np. z powrotem do Stanów Zjednoczonych, skoro tak długo twierdziły, że znajdują u nas wykwalifikowaną, dobrze wyedukowaną siłę roboczą za rozsądną cenę. Co jednak, jeśli rządy ich krajów zaoferują im coś w rodzaju dopłat, czy zachęt podatkowych za wykonanie takiego ruchu i stworzenie miejsc pracy dla rodaków?

Konsumpcja nas nie uratuje

Wszyscy - w pierwszej kolejności ekonomiści, bankowcy i przedstawiciele rządów - namawiają obywateli i przedsiębiorstwa do tego, aby więcej wydawali i wydają się przekonani, że większe wydatki są remedium na kryzys. Wydawajcie więcej, a gospodarka będzie nadal się kręcić! Wydawajcie więcej, bo w ten sposób dacie komuś pracę, a on z kolei otrzymane przez was pieniądze będzie mógł wydać na coś innego i dać pracę komuś innemu! Wydawajcie więcej, bo w ten sposób budujecie jakże potrzebne zaufanie wśród wszystkich aktorów gospodarczej sceny, a gospodarka opiera się na zaufaniu i dzięki zaufaniu kwitnie! Nic się nie dzieje, to tylko kwestia zaufania! Gdy odbudujemy zaufanie, gospodarka ponownie ruszy z kopyta! Na to jednak jest już za późno. Nie da się pchnąć w radosną i bezrefleksyjną konsumpcję ludzi, którzy wiedzą już, że bank z dnia na dzień może podnieść ratę ich kredytu hipotecznego o kilka procent, a w ciągu kilku miesięcy doprowadzić do sytuacji, w której z ich domowego budżetu co miesiąc znika o kilkaset lub kilka tysięcy złotych więcej niż planowali. Nie da się namówić na wielomilionowe inwestycje firmy, która wie już, że opłaty za wsparcie techniczne systemu ERP mogą z miesiąca na miesiąc wzrosnąć o prawie 30%, pożerając budżet, który mógłby zostać przeznaczony na inne wydatki.