Zestrzelmy myśli w jedno ognisko...

W każdej dyscyplinie naukowej obok dzieł rzetelnych i twórczych pojawiają się prace wtórne i bezwartościowe. W humanistyce ta choroba występuje częściej niż w naukach ścisłych. Humanistyczne szkoły i prądy myślowe zmieniają się z sezonu na sezon, zależą od mody, polityki, poziomu życia, i nie wiadomo, od czego jeszcze. Nie istnieje przekonujące wyjaśnienie tych zmian. Dlaczego w pewnych okresach i w pewnych krajach dominuje np. myślenie analityczne, pozytywizm i perspektywa naukowego widzenia problemów, a w innych krajach - lub nawet w tych samych, ale w innym okresie - silniejsze stają się tendencje spekulatywne lub irracjonalne - hermeneutyka, fenomenologia, postmodernizm, filozofia religii? Nie ma odpowiedzi, można tylko znaleźć cząstkowe interpretacje.

W każdej dyscyplinie naukowej obok dzieł rzetelnych i twórczych pojawiają się prace wtórne i bezwartościowe. W humanistyce ta choroba występuje częściej niż w naukach ścisłych. Humanistyczne szkoły i prądy myślowe zmieniają się z sezonu na sezon, zależą od mody, polityki, poziomu życia, i nie wiadomo, od czego jeszcze. Nie istnieje przekonujące wyjaśnienie tych zmian. Dlaczego w pewnych okresach i w pewnych krajach dominuje np. myślenie analityczne, pozytywizm i perspektywa naukowego widzenia problemów, a w innych krajach - lub nawet w tych samych, ale w innym okresie - silniejsze stają się tendencje spekulatywne lub irracjonalne - hermeneutyka, fenomenologia, postmodernizm, filozofia religii? Nie ma odpowiedzi, można tylko znaleźć cząstkowe interpretacje.

W naukach przyrodniczych nie ma takich problemów. Poza okresami tzw. zmiany paradygmatu panuje w nich znaczna jednomyślność. Najpierw wierzy się Ptolemeuszowi, Newtonowi i zwolennikom flogistonu; później - po zmianie paradygmatu -równie jednomyślnie obdarza się zaufaniem Kopernika, Einsteina i zwolenników koncepcji spalania przez utlenianie. Gmach nauk przyrodniczych rośnie wolno, ale pewnie. Widać na nim przeróbki, ale rzadko sięgają one podstaw. Fundamenty wytrzymują po kilka stuleci, a kolejne piętra dobudowywane są według dawnego planu. I choć brak może w tym planie stylu i ogólnego zamysłu, imponuje jego solidność i monumentalny rozmach. Nikt nie stara się tej konstrukcji podkopać. Byłoby to zresztą bezcelowe. Polemiki i spory w naukach przyrodniczych nie równoważą rzetelnych odkryć.

Kompleksy humanisty

W humanistyce odwrotnie - liczy się styl, a nie solidność. Swoje trzy grosze może dodać każdy. Prorocy jednej dekady, np. Althuser, który zachwycał francuskich studentów w latach siedemdziesiątych, uznawani są po paru latach za autorów płytkich i gołosłownych, a w krańcowych przypadkach (Althuser w okresie depresji zabił swoją żonę) za postacie niegodne zaufania.

Konstrukcje humanistyki stoją na lotnych piaskach albo wiszą w powietrzu. Nikt nie liczy na ich trwałość ani powszechne uznanie. Nie ma tam niekontrowersyjnych testów, ani uznanych metod dochodzenia do prawdy. Teorie humanistyczne uznawane są tak długo, dopóki jakoś wyjaśniają problemy bulwersujące elity intelektualne, a to trwa dość krótko. Podkopywanie fundamentów jest więc powszechnym zwyczajem, podobnie jak demaskowanie dziur w konstrukcji postawionej przez partacza - lub mówiąc subtelniej - zaklinacza umysłów i hipnotyzera. W humanistyce z tego się żyje i nie ma innej możliwości. Zdarza się, że świetni autorzy zmieniają diametralnie swe stanowisko w ciągu życia - np. Carnap z psychologisty stał się fizykalistą, Kołakowski z marksisty - liberałem, Szaweł -Pawłem, itd. Humanistyka nie zna wiarygodnej metodologii ani experimentum crucis; czerpie siłę ze swobody myślenia, pomysłowości i zmienności poglądów.

Z tym faktem można się pogodzić, albo można z nim walczyć. Rozsądny humanista akceptuje swoistość tej dyscypliny i "nawet błędne koło nie mąci [jego] teoretycznego sumienia" - pisała Maria Ossowska. Nierozsądny i zakompleksiony humanista chwyta się brzytwy, a mówiąc ściślej - komputera. Najpierw wprowadza metody ilościowe, potem komputery, a jak wszystko pójdzie dobrze, chwyta się poczty komputerowej. Tak powstaje nowoczesna, uniwersalna maszyna do produkowania wiedzy. Maszyną tą można badać wszystko, zawsze w ten sam sposób: np. zużycie benzyny, popularność prezydenta, liczbę studentów znających niemiecki, zachorowalność na raka, uczestnictwo w mszy niedzielnej, liczbę niewolników przed Wojną Secesyjną, ilość błędów ortograficznych w rękopisach św. Augustyna i co kto chce.

Czy na tym polega prawdziwa nauka? To zależy od zainteresowań czytającego wydruk. Jeśli ktoś marzy o tym, żeby prezydent przepadł w następnych wyborach, lub odwrotnie, chciałby go widzieć na tym urzędzie przez jeszcze jedną kadencję - to wyniki sondażu bardzo go interesują. Podobnie, jeśli ktoś wierzy, że gospodarka całkowicie steruje życiem społecznym, lub odwrotnie, koniecznie chciałby udowodnić marksiście, że gospodarka nie załatwia wszystkiego, to musi go ekscytować zestawienie statystyczne, z którego historyk może wyciągnąć wniosek, że niewolnictwo mogłoby trwać w USA dłużej niż trwało (w istocie logika tego wywodu nie wyklucza, że trwałoby do dzisiaj, a nawet do końca świata?) gdyby tylko nie wmieszał się do tej sprawy Lincoln ze swoją wojną domową.

Jednak tylko zakompleksiony, a więc zaślepiony humanista może prowadzić takie badania i nie spostrzec, że stosując metody ilościowe oraz testy jednoznacznie rozstrzygające przestał w ogóle zajmować się humanistyką. W samym fakcie nie ma oczywiście nic złego, bo nikt nie musi zajmować się humanistyką jeśli nie ma na to ochoty. Błąd polega na stwarzaniu fałszywych pozorów. Humanista skomputeryzowany stawia pytania z zakresu nauk przyrodniczych, tylko ogranicza je do kwestii dla tych nauk marginalnych, odnosząc je do życia społecznego i historii, czyli do zjawisk nie- podległych wyraźnym regularnościom. Jego badania ilościowe automatycznie wychwytują powierzchowne podobieństwa i tracą całkowicie z pola widzenia swoistość obserwowanych zjawisk.

Weźmy prosty przykład. Można z jednej strony badać, jak ćmy zaadaptowały się do okopconych sadzą drzew XIX-wiecznej Anglii, a z drugiej, analogicznie ustalać, jak społeczeństwo brudnych amerykańskich kolonizatorów przemieniło się w ciągu jednego wieku w naród ogarnięty manią czystości, hołdujący zasadzie "cleanliness is next to godliness". Póki stosuje się metody ilościowe, statystykę, komputer i e-mail, metodologia obu tych badań będzie identyczna. Jakaś funkcja opisuje przebieg jakiejś zmiennej i może się nawet okazać, że jest to ta sama funkcja w obu przypadkach. Różnice ujawnią się dopiero, gdy oderwiemy oczy od ekranu i zdamy sobie sprawę, że pierwszym zjawiskiem rządzi genetyka, a drugim coś innego - może religia, może pragnienie zdobycia prestiżu, może obawa przed epidemiami. Nie wiadomo. Komputer ani e-mail tu nic nie pomoże. Nauki przyrodnicze i humanistyka zajmują się czymś innym. Nauki przyrodnicze ustalają fakty, humanistyka stawia pytania i decyduje o tym, które z nich są istotne.

Wielu humanistom wydaje się, że to za mało. Z desperacją żądają, by oceniać ich za coś uchwytnego, np. za umiejętność posługiwania się komputerem. Zmieniają fonty w drukarce. Wysyłają listy na lewo i prawo. Produkują bibliografię stanowiącą jedną czwartą objętości dzieła. Jako dodatek do rozprawy załączają dyskietkę. W ten sposób powstaje w humanistyce mentalność komiksowa. Nie liczy się treść tylko bajery. Natrętna maniera epatowania techniką komputerową zastępuje płytkość myśli i banalność spostrzeżeń. Następnym zastępczym i pozoranckim celem w humanistyce może się stać "otwarte środowisko badań naukowych". Liczy się w nim nie wartość dokonanych ustaleń, tylko ich zasięg, dostępność i łatwość wymiany na inne - w gruncie rzeczy wszystko jedno jakie. To też jest komiksowy obraz nauki.

Wiódł ślepy kulawego

Rzadko można znaleźć informatyka, który by nie znał lub nie rozumiał zasady - "you get out what you put in". A jednak, sprytny informatyk w pewnym momencie rozumie, że tej zasady lepiej nie rozumieć. Lepiej łudzić innych pozorami i opowiadać cuda. Gdy go jednak poniesie wyobraźnia, może źle obliczyć swe szanse.

W zeszłym roku w USA jedna trzecia CIO (chief information officers) straciła pracę. Coraz więcej firm stosuje "outsourcing". Zamykają własne wydziały informatyki i wykorzystują zewnętrzne biura konsultacyjne do obsługi komputerowej. Robią tak z dwóch powodów - po pierwsze, dlatego, że tak jest taniej, po drugie - ponieważ w ten sposób zdobywa się rzetelniejszą obsługę.

Jak to możliwe? Sprawa jest dość prosta. Specjalista od informatyki musi przede wszystkim udowodnić swoją niezbędność. Opowiada więc o tym, jak trudno ochronić sieć od wirusów, jak szybko starzeją się wyprodukowane w zeszłym roku fonty i okienka, że podłączenie drukarki do komputera zabiera czasem cały dzień i że linie telefoniczne podtrzymują jedynie najwolniejszy protokół przesyłania danych. Jego praca nabiera wymiarów prac herkulesowych, co mu pozwala oczekiwać proporcjonalnego wynagrodzenia. W grę jednak wchodzi coś więcej. Każdy informatyk chce mieć zawsze wszystko, co jest na rynku - przynajmniej taka jest reguła, której źródeł nikt dotąd nie ustalił, jeśli odrzucimy jako zbyt prostą hipotezę, która mówi, że jest to przedłużenie upodobania do zabawy kolejką elektryczną. Opowiada więc cuda niewidy o tym, co można by osiągnąć stosując nowszy sprzęt. Straszy lub fascynuje wizjami nadciągających przemian. Czasem wieszczy w nastroju minorowym - komputery bez Windowsów pójdą na złom, mainframe'y są skończone, nowe oprogramowanie będzie chodzić tylko na sieciach bezprzewodowych. Czasem prorokuje pogodnie - Unix zdominuje rynek, Pentium pozwoli wprowadzić telewizję interakcyjną, wkrótce powstanie globalna wioska otwartego środowiska naukowego. Podtekst jest zawsze ten sam - idzie nowe - kto się nie załapie, ten ciemny i wróg postępu.

Te, na zmianę, groźne i obiecujące wizje, to tylko pusta ekscytacja i odreagowywanie niepokoju. Fascynacja nowościami zagłusza lęk wywołany szybkimi zmianami na rynku i fluktuacją zapotrzebowania na usługi informatyczne. Przy okazji, działa jak sprzężenie zwrotne. Stale dowodzący swej niezbędności specjalista IS staje się mało wiarygodnym pracownikiem. Trudno go kontrolować i trudno mu zaufać. Żąda pieniędzy na sprzęt, programy i na pomocników. Najprostszym wyjściem jest więc zwolnić go z pracy i zlecić robotę komuś z zewnątrz. Płaci się wtedy tylko za wynik, a nie za jasnowidztwo.

W trudnych czasach enklawą bezpieczeństwa dla informatyków stała się humanistyka, a ogólniej mówiąc - uniwersytety. Tu kompleksy dwóch zawodów dobrze się uzupełniają. Humanista lubi pokazać, że na czymś zna się dobrze, nie będzie go można przyłapać na błędzie, i nikt nie podważy tego, co napisał. Zamiast więc odkryć coś nowego, humanista poakazuje, jak, co wyliczył. Pomaga mu w tym informatyk. Obaj przy okazji zapewniają się, że przyszłość jest niepewna, że prawdopodobnie klawiatura wyjdzie z użycia i wszystko będziemy pisać sztyftem albo chwytać myszą, że jeszcze za naszego życia powstanie olbrzymi mainframe, który przez sieć satelitów łączyć się będzie z wszystkimi komputerami na świecie. Wtedy skończą się PC-ty i potrzebne będą tylko terminale połączone w jedną, wielką sieć informatyczną. Powstanie też globalna wioska, w której biedny i bogaty uniwersytet będzie miał równy dostęp do tych samych zbiorów itp. Sfrustrowany humanista i sfrustrowany informatyk mają ze sobą coś wspólnego niezależnie od źródeł frustracji. Jakieś upodobanie do utopii i myślenia życzeniowego. A także stępiony praktycyzm.

Tabakiera dla nosa

Specjaliści z Banku Światowego opowiadali mi, jak trudno było im się porozumieć ze specjalistami IS w jednym z polskich Ministerstw. Bank ?wiatowy miał poprzeć i częściowo sfinansować zakup sprzętu komputerowego, odpowiednio do potrzeb tego Ministerstwa. Próbowano się więc dowiedzieć, jakie to są potrzeby. Wtedy wyszło na jaw, że potrzeby są na razie nieokreślone i najpierw trzeba kupić sprzęt - potem potrzeby dostosuje się do tego sprzętu.

"To w tej sytuacji, może sprzęt komputerowy w ogóle nie jest potrzebny?" - zapytał specjalista z World Bank. "O, nie" - odpowiadał przedstawiciel Ministerstwa - "ta jedna potrzeba nie ulega wątpliwości - sprzęt musimy mieć. Musimy ustalić jaka firma dostanie priorytet na sprzedaż, jaki sprzęt mamy zalecać podległym jednostkom, jak ujednolicić zakupy i jak z tego, co będziemy mieli można zbudować sieć." "Jaką sieć i do czego ma ona służyć?" - zapytał człowiek z Banku. "To późniejsza sprawa - odpowiadał negocjator - "musimy być elastyczni, nie będziemy z góry wybierać żadnych celów. Musimy mieć sprzęt."

Upodobanie do nowego sprzętu, do nowej technologii i jej możliwych zastosowań robi z informatyka dobrego fachowca w swojej dziedzinie, ale złego doradcę w sprawach zakupów urządzeń i efektywnej organizacji pracy.

Dlatego właśnie nie mam zaufania do wizji "otwartego srodowiska badań naukowych dla humanistyki". Nie chodzi o to, czy to wizja realna. To prawda, że można się dostać do wielu archiwów pocztą komputerową. Jedni to robią legalnie inni nie, jak widzieliśmy na War Games. Nie wszystko jednak dostaje się za darmo. Pracuję w firmie, która wykorzystuje amerykańską sieć informacyjną dwa razy w tygodniu w trybie on-line i płaci za tę możliwość ponad tysiąc dolarów miesięcznie. Jeśli zwolennicy globalnej wioski potrafią zrobić to samo taniej, to proszę o kontakt.

Nie wydaje mi się szczególnie ważne, czy istnieje nowa nauka o nazwie "kliometria"? Przypomina to pytanie, czy istnieje nauka o nazwie monadologia, którą rzekomo miał stworzyć Leibniz. Co do mnie, gdybym miał prawo wyboru, to potwierdziłbym, że istnieje ta druga, a pierwszą uznał najwyżej za bazę danych. Choć przyparty do muru przyznam, że taki wybór jest tylko efektem pewnej frywolności umysłowej.

Podziwiam heroizm Ojca Buso, który przez 18 lat, a później przez 13 lat, kopiował manuskrypty św. Augustyna. Podziwiam innych, którzy stworzyli wydania krytyczne, tłumaczenia filologiczne, edycje wielojęzyczne, kompendia, kompaniony i konkordancje do Biblii, do Szekspira, do Wittgensteina i do Alicji w krainie czarów - a nawet, bo o dziwo, dokonano i czegoś takiego - do Love Story. Więcej, przyznaję chętnie i szczerze, że były to prace użyteczne, wprost nieocenione dla zrozumienia tych wielkich dzieł - no, może poza tym ostatnim. Ale choć uważam te prace za użyteczne sądzę, że mają wyłącznie wartość pomocniczą i usługową. Komentarz żyje dziełem, które objaśnia; nie odwrotnie. W tym sensie, nie cenię komentarzy tak wysoko, jak samych dzieł, a czasem nawet się zastanawiam, czy nie mogły one powstać w sposób całkiem bezmyślny. Na przykład prace Ojca Buso?

Niewiele też mi szkodzi, że każdy, kto dotrze (za darmo, czy za pieniądze) w trybie on-line do archiwum Rosettiego, będzie mógł z niego wypisać te sonety, które mu się spodobają oraz dołączyć do nich te ilustracje, które mu szczególnie przypadną do smaku - wszystko w innym porządku niż chciał sam autor. W ten sposób mogą powstać liczne, niepodobne do siebie anty-autorskie wydania Rosettiego. Może to kogoś bawi. Mnie nie, ale nie muszę protestować. Przypomina mi się tylko pewien znajomy, który kochał Beethovena. Z Eroiki przegrał na taśmę pierwszą część, z Pastoralnej drugą, z siódmej trzecią i z czwartej ostatnią. Twierdził, że w ten sposób powstała najpiękniejsza symfonia Beethovena. Dziwił się, że nikt jej nie chce słuchać, choć wybrał najsłynniejsze "kawałki".

Wiem też, że filozofowie tworzą archiwa i interakcyjne programy nauczania tej dyscypliny. Zbyt ją jednak lubię, by powiedzieć o tym coś więcej.

Gdzie więc, ściśle biorąc, tkwi głupstwo? Moim zdaniem w przekonaniu, że prace pomocnicze mogą zastąpić prace posiadające istotną wartość poznawczą w humanistyce. Entuzjastów "otwartego środowiska humanistycznego" cieszy sama możliwość grzebania w odległych archiwach, samo gromadzenie wielkiej liczby danych w archiwach informacyjnych, "otwartość" tekstów, do których czytelnik może wpisywać, co mu się spodoba, perspektywa drukowania na swoim biurku całej ksiązki, itd. Dla osób nieobeznanych z humanistyką te gwizdki i dzwonki stanowią jej istotę. Tak rozprzestrzenia się komiksowa wersja humanistyki i to właśnie uważam za głupstwo i za zły pomysł.

W humanistyce komputer i poczta elektroniczna potrzebne są tylko do prac usługowych - do pisania tekstów, liczenia badanych obiektów i przesyłania danych. Technika komputerowa nie pomaga rozwiązywać problemów humanistycznych i nie ułatwia odkryć. Inaczej jest w naukach ścisłych i przyrodniczych. Lot na księżyc jest bez komputera niemożliwy. W naukach humanistycznych liczy się jednak nie szybkość działania i sprawność obliczeniowa, tylko doświadczenie, pewien rodzaj wyczucia na fałsz, erudycja, zdolność do dostrzegania odległych analogii, umiejętność uogólniania i argumentacji. Tego komputery i poczta elektronowa nie dają. Obawiam się też, że grzebanie w archiwach może te umiejętności jedynie stępić, jeśli nie podtrzyma się ich w jakiś inny sposób.

Ale - żeby postawić kropkę nad "i" - nie jestem zajadłym wrogiem "otwartego środowiska naukowego". Takie środowisko stwarza doskonały system komunikacji między uczelniami i daje dobrą metodę szkolenia studentów. Upowszechnienie archiwów, a także sieci i komunikacji satelitarnej jest z pewnością pożytecznym wynalazkiem technicznym. Warto jednak pamiętać, że cennym wynalazkiem była także kopiarka, faks i telefon, a jednak nikt nie twierdził, że to one otwierają nowe perspektywy przed humanistyką. Więc i teraz nie trzeba przesadzać. To tak, jakbyśmy twierdzili, że wynalazek krzesła elektrycznego lub - aby być bliżej informatyki - wprowadzenie wideokonferencji, pozwalających przesłuchiwać skazanego na odległość, stanowiły epokowe wydarzenia w historii sprawiedliwości. Usługi komputerowe to tylko usługi komputerowe, i jako cel sam w sobie może je widzieć tylko informatyk. A przekonanie, że w otwartym środowisku narodzą się świetne prace humanistyczne przypomina mi pogląd, z którym walczył Pasteur - że w kupie szmat muszą wylęgnąć się myszy.

Lepiej już te szmaty w ognisko...

...i w jedno ognisko duchy

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200