Z pamiętnika bezrobotnego salesa

Kiedy jeszcze miałem posadę, stosowałem zasadę uprzejmego rozmawiania ze zgłaszającymi się do mnie head hunterami. Lista takich kontaktów jest więc w moim przypadku całkiem długa i powinna obejmować pozytywnie nastawione do mnie osoby. Dzielę ją na dwie grupy: do tych, których poznałem osobiście - dzwonię; do tych znanych mi tylko telefonicznie lub korespondencyjnie - wysyłam e-maila. Zareagowała ponad połowa. Wszyscy tak samo. Mam przesłać CV, które będzie przechowywane w ich bazie danych i wykorzystane, gdy znajdzie się odpowiednie zlecenie. I czekać na reakcję. Zareagowali tak nawet ci, którzy jeszcze dwa tygodnie temu w ciemno proponowali mi pracę! "Czekać" oznacza "nie dzwonić i nie pytać, czy mają coś dla mnie". Bo typowa firma pośrednictwa personalnego ma w bazie - jak twierdzi - od kilku do kilkunastu tysięcy CV kandydatów. "Gdyby każdy z nich raz w miesiącu..." i tak dalej, tłumaczenie jak z komedii Barei. Choć uprzedzony, popełniam raz ten nietakt - po dwóch tygodniach milczenia dzwonię do, jak mi się wydaje, życzliwego head huntera. Sekretarka lodowatym głosem każe mi czekać na połączenie, po czym wraca do mnie z informacją, że Pan X prosi, żebym do niego nie dzwonił. Jak będzie miał temat dla mnie, to sam się odezwie.

Pan X dzwoni do mnie sam za kilka dni. Pokazał moje CV jednemu z klientów (szalenie atrakcyjna propozycja pracy), spodobałem się, bo mam w życiorysie pracę u ich największego konkurenta, i chce poważnie rozmawiać. Jest tylko jeden szkopuł: praca jest w Krakowie, a klient nie chce zatrudniać kogoś "na przyjezdne", a już zwłaszcza z Warszawy, bo się boi, że taki ktoś będzie nadal szukał pracy w miejscu zamieszkania.

No i Pan X (który podobno zna mnie świetnie prywatnie) obiecał, że przeprowadzę się na stałe do Krakowa, bo zawsze chciałem tam mieszkać. Pan X proponuje mi rozwiązanie kompromisowe: wyjeżdżam do Krakowa sam, wynajmuję tam mieszkanie i udaję krakowianina (najlepiej świeżo rozwiedzionego, co wyjaśnia brak ze mną rodziny). Jak się dogadamy z klientem (a Pan X otrzyma swoją prowizję), zacznę pracować, stanę się ceniony i niezbędny, to załatwię sobie z pracodawcą status "przyjezdnego" i będę mógł jeszcze raz ożenić się z własną żoną i przysposobić własne dzieci. Wizja dobrze sytuowanego rozwodnika zamieszkałego w Krakowie wydaje się nawet kusząca, ale proponuję spotkanie z pracodawcą i uczciwą rozmowę o moim statusie. Pan X obrażony odkłada słuchawkę.

E-rekrutacja, czyli złudzenia z Internetu

Uruchamiam kolejny kanał dostępu do rynku pracy: oferty w Internecie. Stron i serwisów na ten temat dziesiątki, od wielkich supermarketów do własnych stron niektórych agencji doradztwa personalnego. Czytam dobre rady, rejestruję się, gdzie tylko mogę, zgadzam się na wykorzystanie moich danych osobowych (obym potem tego nie żałował). Zastanawiające jest działanie większości wyszukiwarek obsługujących najbardziej popularne serwisy - niezależnie od podanych kryteriów wyszukiwania podają ciągle te same typy. "Magazynier" to, jak się okazuje, również "stanowisko kierownicze wymagające doświadczenia". Ale komfort korzystania ogromny, lektura ofert ekscytująca (ileż to nowych możliwości!), uspokaja poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Do czasu. Po kilku dniach dzwoni telefon, na linii pracownik jednego z największych serwisów. Dopiero po kilku minutach mętnej rozmowy (czy jestem zadowolony z ich usług itd.) dochodzimy do sedna - otóż pojawiła się oferta pracy odpowiadająca moim wymaganiom. Sprawa jest gorąca, więc oferta nie została jeszcze wprowadzona do serwisu. Ale może chciałbym się z nią zapoznać i zaaplikować, zanim się tam pojawi i zostanie upubliczniona. Ot, taki handicap czasowy, a ponieważ czas to pieniądz, to taka uprzejmość ze strony tego Pana kosztuje. Niedrogo - kilkaset złotych. Po chwili zastanowienia odmawiam. I nie to, że taki jestem święty (facet ma towar, a ja jestem w potrzebie), ale dlatego że doświadczenie sprzedawcy mówi mi, iż facet proponuje taką usługę wielu innym osobom spełniającym kryteria, co umożliwia mu godziwy zarobek przy utrzymaniu niskiej ceny jednostkowej. Jeżeli oferta wreszcie trafi na portal, ci odrzuceni nigdy nie dowiedzą się, kto wygrał i dlaczego. Zleceniodawca też nie może mieć zastrzeżeń do portalu - zgłosił ofertę i dostał kandydatów.


TOP 200