Z dwóch stron lustra

Ludzie lubią robić różne rzeczy, których robić nie muszą. Lubią bawić się, uprawiać hobby, a nawet ciężko się napracować - byle z własnej woli.

Ludzie lubią robić różne rzeczy, których robić nie muszą. Lubią bawić się, uprawiać hobby, a nawet ciężko się napracować - byle z własnej woli.

Dzieci lubią klocki lego i wszyscy rodzice przyznają, że są one, jako zabawka, wszechstronnie rozwijające, znacznie lepsze od różnych gotowych domków czy samochodzików. Starsi (nie tylko chłopcy) docenią modele do sklejania czy elektryczną kolejkę, której tory można układać w dowolne esy-floresy. Samo układanie kolejki, zmaganie się z rozjazdami i semaforami jest dla dziecka ciekawsze, a według rodziców - wychowawczo cenniejsze od przyglądania się jeżdżącym wagonikom.

Rozsądni rodzice kupują swym dzieciom takie zabawki, gdyż prowokują one do samodzielnego eksperymentowania, zachęcają do realizacji własnych pomysłów, pobudzają ciekawość, kształtują metodę poznawania przez próbowanie.

Wprawdzie szkoła próbuje zabić w nas ten aktywny stosunek do świata, podając gotową wiedzę do wkucia, tak jak Kościół podaje prawdy wiary (i reforma systemu edukacji nic w tej materii nie zmieni) - na szczęście, jednak nie wszyscy są równie podatni na szkolną tresurę, na szczęście, także zdarzają się wśród szkół i nauczycieli chlubne wyjątki.

Stąd istnieją ludzie, którzy lubią np. konstruować radia, naprawiać stare zegary, eksperymentować z przepisami kulinarnymi, składać meble, grzebać w silniku Harleya czy wreszcie testować wersje beta oprogramowania. Lubią naprawdę.

Ludzie ci ponadto mają na ogół kilka cech charakterystycznych. Mianowicie: próbują używać różnych przedmiotów, szczególnie narzędzi, niezgodnie z wymyślonym przez producenta przeznaczeniem

dla każdego problemu wolą sami wymyślić rozwiązanie niż szukać go w opisie czy dokumentacji, aktualny problem przesłania im wszystkie inne sprawy, dlatego uchodzą za roztargnionych, nieprzewidywalnych i niezdyscyplinowanych, a jednak to właśnie oni znajdują niestandardowe rozwiązania, przecierają nowe ścieżki, a ponadto na ogół chętnie dzielą się z innymi swoją wiedzą i doświadczeniem.

Tacy właśnie ludzie są odbiorcami testowych wersji wszelkiego oprogramowania. Producenci, rozpowszechniając wersje beta wśród wielu takich pasjonatów, mają uzasadnioną nadzieję, że spróbują oni zrobić z oprogramowaniem wszystko, zwłaszcza zaś to, czego producent nie przewidział - a o to właśnie chodzi.

Natomiast we wdrażaniu informatycznych systemów wspomagania zarządzania chodzi o coś zupełnie innego i dlatego wdrożeniowcy starają się dobierać po stronie klienta innych ludzi. Od użytkowników proszonych o współpracę oczekuje się gotowej, usystematyzowanej wiedzy o tym, jak funkcjonuje firma i jakie są oczekiwania wobec systemu. Następnie zaś otrzymują zadanie wtłoczenia działalności firmy w ramy i standardy przez dany system udostępniane - co uczenie nazywa się "informatyzacją". Ludzie potrzebni do takiej pracy są przeciwieństwem pasjonatów. To pracowite pszczółki lub mróweczki, doskonale uporządkowane i zorganizowane, za to nie eksperymentujące na własną rękę. Dokładnie zrobią, co im polecono bez zadawania kłopotliwych pytań. Sprawdzą skrupulatnie każdy proces, opracują każdy wyjątek, opiszą każdą ścieżkę, sklasyfikują każdy raport. A wszystko po to, by procedury były ujednolicone, raporty zestandaryzowane, oznaczenia zunifikowane, a cały system zintegrowany.

Sęk w tym, że na ogół nie bywa tak pięknie, jak przewiduje "metodyka wdrożeniowa". Diabeł tkwi w szczegółach, zawsze więc znajdzie się problem: a to faktura korygująca, a to zasada numeracji dokumentów, sposób wpisania bilansu otwarcia, łączność z innymi systemami... Może także okazać się, że niezbędne jest zrealizowanie takiej funkcji, której producent systemu nie przewidział. Co wtedy?

Wtedy użytkownik - pracowita pszczółka - jest bezradny, gdyż tok jego myślenia i sposób postępowania nie podsuwają mu pomysłów, nie skłaniają do prób. Wtedy informatycy - wdrożeniowcy słyszą: "Dajcie nam rozwiązanie, zróbcie żeby było dobrze". I nazywają to "postawą bierno-roszczeniową". Jeżeli teraz nie znajdzie się pasjonat z otwartą głową i pomysłami - wdrożenie "leży". Nawet gdyby udało się zamknąć projekt mniej więcej w przewidzianym czasie i budżecie, system, który otrzyma ostatecznie klient, nie będzie dobry, nie spełni oczekiwań, być może stanie się obiektem powszechnej niechęci.

A co by było, gdyby w charakterze użytkowników kluczowych zaangażować do wdrożenia pasjonatów? Wtedy mielibyśmy do czynienia z "informatyką". Postawa bierno-roszczeniowa natychmiast znikłaby. Szczegółowe problemy nie urastałyby już do rangi zagrożeń, gdyż różnorodne propozycje i pomysły pojawiałyby się jak grzyby po deszczu; niektóre z nich skierowano by do realizacji.

Próby i eksperymenty nieuchronnie pochłaniałyby czas, pierwotnie tak ściśle harmonogramowany. Kierownik projektu musiałby także zatrudnić kilka pracowitych pszczółek, aby pomogły mu opanować ten żywioł.

Jeżeli sponsor projektu będzie miał wystarczająco mocne nerwy i zasobną kieszeń, otrzyma system, o jaki mu chodziło: silne narzędzie zarządcze, informujące go o stanie firmy, sprawnie wspomagające pracę menedżerów różnych szczebli, przyjazne dla szeregowych użytkowników.

Wdrażanie informatycznych systemów wspomagania zarządzania to jednak nie to samo, co malowanie płotu. Przyobiecana nagroda Nobla z ekonomii będzie musiała jeszcze trochę poczekać. Poszukiwania, oczywiście, trwają i niektórzy - chyba ci, którym najbardziej nie chce się osobiście malować płotu - już zaczynają notować obiecujące wyniki. Potrafią już zrealizować projekt, wyjść na tym dobrze i zapewne z satysfakcją. Problemem pozostaje, jak uzyskać satysfakcję drugiej strony (i płotu).

Ewa Mizerska jest pracownikiem TCH Systems.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200