Wirtuozeria

Nowe technologie, nowe terminy - jak dać sobie z tym radę? Informatycy starają się nadążać za galopującym rozwojem, uczą się stale, czy to z musu, czy wskutek własnych zainteresowań. Niemniej czasu na naukę mają coraz mniej, bo oprócz nauki trzeba przecież pracować i materię komputerową obrabiać. Czasu na naukę mało, a przydałoby się coraz więcej, bo tak świat nowych technologii ucieka, że łapie się zadyszkę, próbując go doścignąć.

Nowe technologie, nowe terminy - jak dać sobie z tym radę? Informatycy starają się nadążać za galopującym rozwojem, uczą się stale, czy to z musu, czy wskutek własnych zainteresowań. Niemniej czasu na naukę mają coraz mniej, bo oprócz nauki trzeba przecież pracować i materię komputerową obrabiać. Czasu na naukę mało, a przydałoby się coraz więcej, bo tak świat nowych technologii ucieka, że łapie się zadyszkę, próbując go doścignąć.

Trzeba by wprowadzić kursy nauczania przez sen, na wzór seansów językowych. A co wobec powyższego kontekstu mają powiedzieć zwykli śmiertelnicy, czyli użytkownicy technologii komputerowych? Ci dopiero mają zgryz nie lada - nie dość, że nazwy produktów są jakieś udziwnione, to jeszcze różne wersje, pakiety integrujące coś z czymś i tak bez końca i bez gwarantowanej stałości.

Zarząd cierpi, podobnie jak cała masa zwykłych ludzi użytkujących komputery, na niewydolność przyswajania wiedzy. Kiedyś Lokalny Informatyk na zebraniu chciał wprowadzić pewne zwiastuny nowoczesności w firmie. "Moglibyśmy się zastanowić nad zwirtualizowaniem naszych działań. Obsada stacjonarna nie daje rady z obsługą rosnącej masy klientów. Poszerzanie obsady kadrowej na niewiele się zda, bo bałagan jeszcze większy się wywiąże i sami w tym zginiemy. Proponuję stworzenie firmy wirtualnej i wyjście naprzeciw zapotrzebowaniom klientów" - powiedział. "Jakiej znowu wirtualnej!" - zagrzmiał prezes. - "My tu nie konserwatorium muzyczne i nie kształcimy wirtuozów, więc co ma piernik do wiatraka?". "Wirtualna firma nie zajmuje się hodowlą wirtuozów, mimo pewnych podobieństw w przedrostku nazwy" - uświadamiał Lokalny. - "Wirtualna firma to taka, która w skrajnym przypadku pozoruje istnienie stacjonarnej firmy, sama nie będąc stacjonarną. Ona po prostu nie zajmuje miejsca na ziemi lub zajmuje go zdecydowanie mniej niż instytucja w rozumieniu tradycyjnym". "Że niby jak?" - domagał się dalszych wyjaśnień Prezes. "Interesy robimy przez Internet. Ludzie sięgają po informacje o naszych produktach i usługach poprzez sieć. My im dajemy świeżą i pełną informację. Możemy tą drogą nawet dokonywać transakcji" - Lokalny brnął w swej roli komentatora Nowej Gospodarki - "a jak dobrze pomyśleć, możemy personalizować interfejs, pozwalając mu dynamicznie uczyć się i dopasowywać do potrzeb klientów". "Ty mnie Lokalny normalnie pod włos bierzesz" - Prezes był nieco sceptyczny. - "Jak niby taki program ma się nauczyć czegoś od klienta? Jak nie dać się orżnąć przy transakcji? Niby ten program taki mądry - mądrzejszy ode mnie i bardziej cwany?".

Aby stworzyć program, który jest cwańszy od Prezesa i mądrzejszy od niego, a do tego potrafiący się uczyć, potrzebny jest wirtuoz programista. Miał Prezes poniekąd rację, że wirtualność i wirtuozeria mają wiele ze sobą wspólnego.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200