Uniwersytet Epoki Cyfrowej

Los sprawił, że w 1981 r. spotkałem PLATO osobiście. Właściwie nie całkiem osobiście, gdyż używała go moja małżonka, która pragnęła tym nowoczesnym sposobem poprawić swą znajomość miejscowego języka. W tym czasie, z górą 20 od swych narodzin, PLATO używany był jeszcze na rodzimym uniwersytecie do nauczania języków i chyba niczego poza tym. W czasie trzeciej czy czwartej wizyty w laboratorium komputerowym żona moja poznała sympatycznego Irlandczyka imieniem Tom i na tym się jej komputerowo-wspomagana edukacja zakończyła. Od tego czasu zaczęła się systematycznie spotykać z Tomem, który zgodził się (w czynie społecznym) być jej prywatnym korepetytorem i ta metoda nauczania okazała się bardziej efektywna niż PLATO.

Historia ta ma oczywiście jedynie anegdotyczną wartość i nie stanowi naukowego dowodu nieskuteczności komputerowego nauczania. Wydaje się ona jednak dobrą ilustracją prawdy bardziej generalnej - także w edukacji maszyna nie zawsze może zastąpić człowieka.

W kierunku LOGO

W latach 60. i 70. tego rodzaju sceptyczne refleksje nie powstrzymały postępu prac nad zaprzęgnięciem komputerów do edukacji. Poza ośrodkiem w Urbanie, istotne działania w tym kierunku podjęto na wielu innych amerykańskich uczelniach, m.in. w Dartmouth College, na Uniwersytecie Stanforda i w słynnym MIT. W Dartmouth John Kemeny i Thomas Kurtz, aby umożliwić studentom bezpośredni dostęp do komputerów, wprowadzili w 1963 r. tzw. time-sharing i co ważniejsze opracowali - właśnie z myślą o studentach - nowy, prostszy język programowania nazwany BASIC, który zastąpił w wielu zastosowaniach znacznie trudniejszy do opanowania FORTRAN. W tym samym roku Patrick Suppes i Richard Atkinson ze Stanfordu, wzorem PLATO, opracowali własny system komputerowego nauczania matematyki i języków, we wczesnych latach 70. zaś Seymour Papert z MIT wymyślił jeszcze prostszy język programowania - LOGO, który mógł być opanowany przez dzieci w szkołach podstawowych i wykorzystany przy nauczaniu matematyki, fizyki czy nawet muzyki. Te indywidualne, lokalne inicjatywy zyskały, począwszy od końca lat 60., potężnego sojusznika w postaci federalnej agencji, Narodowej Fundacji Nauki (NSF), która udzieliła finansowego wsparcia w utworzeniu 30. regionalnych sieci komputerowych, obejmujących na początek 300 amerykańskich wyższych uczelni.

Dokonując w 1997 r. historycznego przeglądu tych osiągnięć w czasopiśmie T H E Journal (Technological Horizons in Education) Andrew Molnar stwierdził, że historia zastosowania komputerów w nauczaniu, zdaniem niektórych, sprawiła, iż stare powiedzenie: "Potrzeba jest matką wynalazku" zastąpiono nowym przysłowiem - "W świecie komputerów wynalazek jest matką potrzeby". Choć Molnar nie wyciąga z tej obserwacji głębszych wniosków, czynią to za niego inni. W ostatnich latach coraz większa liczba komentatorów wskazuje na fakt, że postęp ubiegłego 40-lecia wymuszony był zmianami technologicznymi, do których codzienna pedagogiczna praktyka nie miała czasu się przystosować. W konsekwencji większość dzisiejszych instytucji szkolnictwa wyższego w Ameryce znajduje się w schizofrenicznym stanie rozdwojenia jaźni: są kombinacją nowoczesnej technologicznej infrastruktury o bezprecedensowej "mocy przetwarzania informacji" oraz wysoce konwencjonalnych praktyk instytucjonalnych.

Studia dla dokumentu?

Ten stan rzeczy jest mniej paradoksalny niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Aby bowiem wyobrazić sobie, jak mogą wyglądać uniwersytety przyszłego milenium, czyli zaawansowanej epoki cyfrowej, trzeba zadać sobie najpierw podstawowe pytania, dotyczące rzeczywistej roli, jaką spełniają one w życiu społecznym, i przyczyny, dla której ich "klienci" najwyraźniej uważają, iż skorzystanie z ich usług warte jest znacznych niekiedy nakładów finansowych, które w przypadku najbardziej prestiżowych instytucji akademickich mogą przekraczać sumę 100 tys. dolarów. Tyle bowiem kosztuje, na dobrym uniwersytecie, najniższy akademicki stopień bakałarza.

Otóż prawda - o której bardzo niechętnie mówią idealistyczni nauczyciele akademiccy przekonani, że jedyną racją bytu ich instytucji jest po prostu szerzenie wiedzy - jest taka, że college i uniwersytety są miejscem, gdzie za odpowiednie pieniądze otrzymuje się odpowiedni dokument uwierzytelniający naszą intelektualną wartość rynkową.

Zdanie sobie sprawy z tego prostego faktu, który bynajmniej nie powinien obniżać (raczej wręcz przeciwnie) prestiżu instytucji akademickich, pozwala lepiej zrozumieć m.in. także istotne przyczyny, dla których rewolucja informacyjna w tak niewielkim stopniu zmieniła ich praktyki i strukturę. Jakie bowiem logiczne zmiany owa rewolucja powinna przynieść? Oczywiście, każdy pedagog wie, że nikogo nie można siłą niczego nauczyć i w gruncie rzeczy każdy z nas uczy się sam. Korzystając z PLATO czy innego systemu komputerowego, możemy uczyć się wtedy, kiedy nam to najbardziej odpowiada i w tempie najlepiej przystosowanym do naszych intelektualnych zdolności. Idąc dalej, zauważyć łatwo, że skoro miejsce i czas nauki przestają podlegać ścisłej reglamentacji, nie powinno też mieć znaczenia czy jesteśmy studentami Harvardu, czy dla przykładu Skidmore College.


TOP 200