Szukaj albo przepadnij

Serce w rozterce

Wiele będzie zależeć od strategii rynkowych. Bill Gates i inni optymiści sieciowi wieszczą "rynek ostateczny" - ultimate market. Wyszukiwanie jest motorem handlu, handel zaś motorem wyszukiwania. To jest podstawa search economy. Szefowie Google'a wypisują na swym sztandarze misję uporządkowania światowych zasobów informacji, aby w każdej chwili były pod ręką (czy raczej pod myszką, a w przyszłości w zasięgu głosu). Jeśli śledzenie naszych prywatnych informacji będzie w interesie Google'a, to nic go przed tym nie powstrzyma. Swoje cele osiąga dzięki oferowaniu programów, które bardzo ułatwiają życie, jak Gmail, Google Desktop, Google BookSearch. Dane z Gmaila to jednak nasze myśli, które mogą być analizowane poza naszą kontrolą, podobnie jak Google Desktop - doskonałe narzędzie zarządzania danymi, wiedzą i informacją, które gromadzimy w naszych komputerach. W skali masowej to przebogate i bezcenne pokłady.

Google jest pierwszym w dziejach posłańcem, który wiele wie zarówno o posyłającym, jak i adresacie. Rejestruje nasze myśli, tworząc w ten sposób wzorce zachowań i portrety, dzięki czemu poszukiwanie jest bardzo skuteczne i pożyteczne. Daje wiele satysfakcji, np. gdy uda nam się odszukać dawną sympatię po latach i dowiedzieć się o jej/jego kolejach losu (bardzo popularny staje się nowy polski serwis społecznościowy "odnajdźmy się.pl"). Ale co będzie, gdy ktoś to zindeksuje i udostępni?

Jest jeszcze inne zagrożenie: skoro Google zna nasze tajemnice, to może inni też zechcą je poznać, np. władza. A to już ociera się o rząd dusz. Bowiem, jak powiada Batelle, Google to nie tylko wyszukiwarka, ale także bank intencji. Oferta jest intrygująca: My będziemy twoim bankiem szwajcarskim - pozwól nam indeksować (zaksięgować) i przechowywać twoją zawartość, a kiedy ktoś ją za naszym pośrednictwem znajdzie, umożliwimy jej sprzedaż z zyskiem dla ciebie. Tu już nie czas, a zawartość to pieniądz. Szefom Google'a oczywiście zależy na dobrym wizerunku wśród użytkowników, ale jako spółka giełdowa działa w interesie przede wszystkim swych udziałowców oraz CEO.

Czy technofobiajest uzasadniona?

Jak się zachowa kultura? Ludzie na ogół obawiają się zmian. Oczywiście działają tu różne czynniki: biologiczne (wiek, płeć) i socjologiczne (wykształcenie, status ekonomiczny, miejsce zamieszkania, etniczność). Zawsze był jakiś opór kulturowy, gdy nagle pojawiały się i upowszechniały wynalazki. A połączenie wszystkiego ze wszystkim i szybkie znajdowanie wszystkiego jest wielką zmianą społeczną, do której trzeba się przystosować, bo nie pozostawia ona rozsądnej alternatywy. Zapewne znajdą się tacy arystokraci ducha, którzy zechcą uciec przed "imperializmem Google'a, aby nie dać się "wyguglać"; nie ulegną manii wyszukiwania i pozostaną wierni "papierowej wiedzy", żeby nie pozostawiać śladów cyfrowych. Ale to już będzie czysty ekscentryzm. Nie mówiąc już o tym, że kiedyś taka alternatywa może się skończyć, kiedy na papierze nie będzie już tego, co w sieci.

Historia obfituje w katastroficzne przepowiednie sprowokowane przez wynalazki. Platon podaje w "Fajdrosie", że Sokrates obawiał się o przyszłość ustnej komunikacji, gdy wynaleziono pismo. Kiedy upowszechniał się druk, jedni byli zdania, że głupotą jest drukować, skoro ludzie nie potrafią czytać. Drudzy obawiali się, że jeśli dotychczas wiedza zmonopolizowana przez elitę zapewniała jej rządzenie, to społeczeństwa staną się niezarządzalne, gdyż będą za dużo wiedzieć. Rozwijający prędkość 12 km/h automobil tak wystraszył władze Londynu, że wypuściły na ulice biegaczy z chorągiewkami, którzy mieli ostrzegać przed szaleńczo pędzącym wehikułem. Nie wyobrażano sobie też, że ktoś może zakłócać mir domowy telefonując nieproszony. Dlatego rozmowa musiała być poprzedzona bilecikiem przynoszonym przez umyślnego.

Najpierw kino, a potem telewizja i komiks miały zniszczyć literaturę, a radio spowodować upadek prasy, bo po co ją kupować, skoro radio na bieżąco informuje o wydarzeniach. Już nie warto nawet przypominać, jak bano się pierwszych komputerów - mózgów elektronowych, jak je wtedy nazywano. Przywodziły na myśl Karela Czapka czarną przepowiednię o inwazji robotów.

Z Internetem była sprawa inna: on ewoluował. Aż do początku lat 90., czyli wynalezienia WWW, nie wieszczono mu wielkiej przyszłości. Jego eksplozja to kwestia ostatnich lat, do czego przyczyniła się zawrotna kariera wyszukiwarek Yahoo! i Google. Oprócz omówionego wcześniej lęku przed utratą prywatności są obawy o to, że w świecie, w którym wszystko będzie ze wszystkim połączone - a to będzie dopiero prawdziwa rewolucja cywilizacyjna - ludzie będą bardziej ufać bezosobowej wyszukiwarce jako źródłu informacji i wiedzy, niż sobie nawzajem. A to byłby wielki uszczerbek dla kapitału społecznego.

A może nie będzie tak źle, może kultura się obroni, nie dopuści do triumfu post-private society. Nie ulega wątpliwości, że musi się wytworzyć jakaś postać kultury (kultur) adaptacyjnej. Działa tu prawo opóźnienia: najpierw powstaje nowe narzędzie, które zakłóca kultury, ale one później odwojowują część tego co utraciły.

Masowe wyszukiwanie wszystkiego przez wszystkich zmienia środowisko społeczno-kulturowe, każe przyjrzeć się na nowo sformułowanej przed kilkunastu laty przez francuskich socjologów Michela Callona i Bruno Latoura Actor-Network Theory. "Internet ludzi i rzeczy" stale w zasięgu, to nowy dyspozytyw technoludzki: każdy przedmiot czy symbol mający postać cyfrową staje się medium sam w sobie, elementem sieci, którą tworzy podmiot (aktor jako podmiot działający i poznawczy) z innymi ludźmi, ale także z przedmiotami, ideami, informacjami i innymi bytami bezosobowymi zawsze dostępnymi. Na procesy poznawcze coraz istotniejszy wpływ mają przedmioty materialne i niematerialne, którymi się otaczamy i w których zawarta jest wiedza (komputery, oprogramowanie, bazy danych itp.). Każdy posługuje się narzędziem, ideami itp. po swojemu, "przepuszcza" je przez swój filtr mentalny i kulturowy, tworzy ich własne reprezentacje, za pomocą których jednostki organizują otaczający je świat. To efekt kumulacyjny kultury wyszukiwania.

Czy ten megatrend jest pewny, czy nie grozi mu zakłócenie albo załamanie? Kultura, obyczaj, autonomia jednostki będą się jednak bronić przed upublicznianiem wszystkiego. Ale nie tylko kultura, także - a może przede wszystkim - biznes. Przed 6 laty Gary Price i Chris Sherman w książce "The Invisible Web" trafnie przewidywali proces rozwarstwiania Internetu na płytki, dostępny dla wszystkich i głęboki, którego zawartość nie jest z różnych względów (komercyjnych, dyskrecjonalnych i in.) indeksowana, a więc wyłączona z poszukiwania. Trudno powiedzieć, czy w przyszłości będzie ona dostępna, a jeśli tak, to na jakich warunkach. Chodzi przede wszystkim o kwestie własności intelektualnej, przeciwdziałanie pokusom "skomunalizowania" wszystkiego.

Jeśliby tak miało być, to zamiast "świata za darmo" mielibyśmy Internet klasowy: darmowe, przesycone reklamami programy byłyby dla ubogich, "cyfrowego proletariatu"; bogatsi zaś, "dygitalna arystokracja", dostawaliby lepszą wiedzę za pieniądze. Woda jest (prawie) za darmo, natomiast ciężka woda kosztuje krocie; transgeniczne pomidory wielkości arbuza będą za grosze; małe, ekologiczne, aromatyczne - wielokrotnie droższe. Ekonomia dyktuje społeczeństwomróżne szybkości.

Jeszcze niedawno obiecywano sobie, że nie tyle prawda, ile sieć nas wyzwoli, pozwoli na zbudowanie globalnego, cyfrowego społeczeństwa obywatelskiego zaludnionego przez lepszą, światlejszą część populacji. Mina jednak internautom rzedła w miarę jak do sieci zaczął wkraczać biznes ze wszystkimi swymi atrybutami, zwłaszcza irytującą reklamą. Pocieszeniem był brak kontroli ze strony władzy politycznej. Obiecywano sobie, że wreszcie zatriumfuje demokracja, dyktatury ze swymi ciemnymi praktykami nie przetrwają ery transparentości i uciekną jak diabeł przed światłem wiekuistym. Teraz jest już coraz mniej powodów do optymizmu. Wskutek uległości zachodnich firm oferujących usługi wyszukiwawcze, China (Fire)Wall ma się dobrze. Chiny stają się światowym poligonem testującym granice wolności i kontroli w sieciach. Bo jeśli Chinom udaje się wymuszać ustępstwa, to dlaczego nie mogą tego żądać inne rządy czy wielkie korporacje?

Można bez ryzyka błędu prognostycznego zawyrokować, że potrzeba szukania w sieciach nowych zasobów prowadzić będzie do konwergencji dwóch światów: online i offline. Nie wiadomo jeszcze jakie kształty naszego życia - gospodarki, kultury, polityki, edukacji czy zabawy - się z niej wyłonią. W ciągu życia jednego pokolenia dowiemy się może więcej, w jakim kierunku to idzie. W każdym razie jesteśmy świadkami wielkiego formatowania świata. Jego twórcą i beneficjentem będzie pokolenie sieciowe. Wszystko zależy od tego, jak do tego rodzącego się systemu hipertransparentności odniesie się pokolenie always on. Każde kolejne pokolenie po swojemu negocjuje z technologią i stawia pod jej adresem własny kwestionariusz pytań. Z pewnością wytworzy ono własną kulturę adaptacyjną.

Temu pokoleniu "sieciowych wytwórców-tułaczy" tygodnik "Time" nadał tytuł zbiorowego człowieka roku 2006. Kiedy net generation wyszuka już wszystko, może ono samo, albo jego dzieci, zatęskni za światem, w którym coś innego niż wyszukiwanie będzie równie, a może bardziej cenione?


TOP 200