Strach przed cyberwojną

Choć wizja taka przypomina wciąż bardziej mroczną fantastykę naukową niż współczesną militarną rzeczywistość, De Landa opiera swe ekstrapolacje na przykładach konkretnych technicznych projektów (podjętych przez amerykańskie siły zbrojne), które osiągnęły już stadium prototypów. Jednym z nich jest bezpilotowy samolot (w jęz. angielskim samoloty te zwane są "drones," czyli "trutnie" - co jest o tyle stosowne, że w "warunkach bojowych" są one przystosowane do odbycia tylko jednego lotu, z którego na ogół nie powracają) o nazwie BRAVE 3000 (tym razem nazwa jest niezbyt stosowna, bowiem "brave" znaczy "dzielny" lub "odważny"...). Ów "dzielny" robot ma za zadanie penetrację przestrzeni powietrznej przeciwnika, wywołanie alarmu uruchamiającego jego radiolokacyjne stacje radarowe, a następnie, sterując wzdłuż wiązki radarowej, wyłączyć - na wzór kamikadze - wybraną stację z operacyjnego użytku.

Innym prototypem, który wzbudził zainteresowanie De Landy, był czołg-robot Prowler, niewielki, ale dokładnie uzbrojony pojazd opancerzony, który może zostać "spuszczony ze smyczy" i wysłany na terytorium wroga, gdzie jest już pozostawiony sam sobie. Mając własne "oczy" i "uszy" (a także atrybuty "sztucznej inteligencji" pozwalające mu rozpoznawać potencjalne cele), Prowler ma tę dodatkową zaletę, że w odróżnieniu od żołnierzy z krwi i kości nie wpada w panikę, podejmuje jedynie chłodno skalkulowane decyzje i nie musi się nad nimi długo zastanawiać, jego "mózg" bowiem pracuje znacznie szybciej niż mózg człowieka. Oczywiście, pisze De Landa, praktyczne rozwinięcie tego rodzaju broni na skalę masową wymaga znacznych postępów w dziedzinie badań sztucznej inteligencji (ciekawe, czy możliwe będzie kiedyś skonstruowanie broni tak inteligentnej, by w obliczu nieuchronnej klęski wiedziała, kiedy jest sensowne poddanie się niż desperacki atak).

Mówimy - być może - zatem o dalekiej przyszłości. Kiedy jednak mówimy o przyszłości, samo pojęcie "daleka" przybiera charakter względny. Czy przyjdzie nam czekać na wprowadzenie do boju udoskonalonych wersji Brave'ów i Prowlerów, które na dodatek będą jeszcze miały zdolność do uczenia się, do następnej pięciolatki? A może do następnego pokolenia? Z długiej historycznej perspektywy nie ma to właściwie znaczenia. Pięć, dziesięć czy nawet pięćdziesiąt lat to z ewolucyjnego punktu widzenia mgnienie oka. A właśnie taki ewolucyjny punkt widzenia jest tu jak najbardziej na miejscu. De Landa odwołuje się dość pobieżnie do idei znanego brytyjskiego biologa i popularyzatora nauki Richarda Dawkinsa, który lubi posługiwać się metaforą "wyścigu zbrojeń", gdy pisze o ewolucji gatunków biologicznych - "proces wzajemnej stymulacji takich (anatomiczno-behawiorystycznych) par przystowań" - pisze Dawkins - "jak pazury i pancerz bądź ostry wzrok i kamuflaż leży u podstaw skomplikowanych systemów adaptacyjnych, w jakie wyposażone są wszystkie rośliny i zwierzęta".

W naturze znane są przypadki symbiotycznego, harmonijnego współżycia. Są one jednak stosunkowo rzadkie i klasyczna teoria darwinowska zakłada, że motorem ewolucji jest konkurencyjna walka o przetrwanie - idea, która musi nasuwać wielu wojskowym myśl, iż spełniają oni w ludzkim społeczeństwie klasycznie darwinowską powinność. Przy tego rodzaju ryzykownych porównaniach krytycznym pojęciem jest oczywiście "naturalność" - wielu ludzi sądzi, że w momencie, kiedy osobnicy naszego gatunku zaczęli używać narzędzi, przestali tym samym żyć "zgodnie z naturą" i dalsza ewolucja kulturowo-cywilizacyjna ludzkości nie miała już nic wspólnego z darwinizmem. Czy jednak istotnie rozwój techniki rządzi się innymi "nienaturalnymi" prawami niż biologiczna ewolucja? Dziś rosnąca liczba uczonych dochodzi do wniosku, że tradycyjne rozróżnienie "kultury" i "natury" jest sztuczne i arbitralne i ludzka zdolność do konstrukcji maszyn, technologicznej innowacji - no i oczywiście również moralnych dywagacji i rozmyślań na temat przyszłości świata - jest także po prostu jedną z naszych biologicznych cech adaptacyjnych. W miarę rozwoju ludzkości będziemy więc w coraz większym stopniu stawać się "cyborgami", hybrydowymi tworami natury i techniki, monstrualnymi - w oczach niektórych przeciwników postępu - osobnikami będącymi po części ludźmi, po części maszynami. Z czasem maszyny, wolne od wielu naszych biologicznych słabości i ograniczeń, uzyskają nad "żywymi" ludźmi miażdżącą przewagę.

Jak w każdej tego typu ponurej wizji i w tej można doszukać się pewnych jasnych stron. Krótko po I wojnie światowej, kiedy jeszcze przerażające wspomnienia pól bitewnych, nad którymi unosiły się opary chloru i iperytu, były świeże w pamięci Europejczyków, inny słynny brytyjski biolog (marksista zresztą) J.B.S. Haldane ogłosił kontrowersyjny esej zatytułowany "Kallinikus, czyli w obronie wojny chemicznej". Choć szczęśliwie kręgi militarne nie wzięły sobie specjalnie do serca jego argumentów i w czasie następnej wojny światowej wykazały w tej dziedzinie zadziwiająca powściągliwość, Haldane nie bez racji dowodził, że przez tysiące lat historii wojna była głównie próbą fizycznej sprawności i przebiegłości naszego gatunku - czas może, by stała się próbą wiedzy naukowej i sprawności technologicznej. Wraz z nadejściem "wojny elektronicznej" może uda nam się osiągnąć jeszcze wyższy poziom humanitaryzmu. Niech wojna będzie rzeczywiście sprawdzianem naszej technicznej mądrości i niech nasze maszyny same się biją między sobą, nie angażując w swe konflikty nas, "żywych" ludzi. A co my będziemy w tym czasie robić? No cóż, jedna z możliwych propozycji to przesiedlenie, na okres konfliktu zbrojnego, wszystkich cywili do neutralnej strefy - na przykład na Wyspy Karaibskie. A jeśli wciąż nie będziemy w stanie wyzbyć się instynktów agresji, możemy ostatecznie, jak np. Antek z mrożkowskiego "Wesela w Atomicach", w wolnych chwilach "konwencjonalnie rznąć się nożami".


TOP 200