Spodlona cywilizacja

Pożerany kapitał społeczny

Na konferencji ujawniło się to, co już od jakiegoś czasu "gra w duszy" intelektualistów: obawa o erozję kapitału społecznego. Podmioty operujące na rynku bardzo dbają o inwestowanie w kapitał ludzki, bo potrzebują atutów w walce konkurencyjnej: wykształconych, twórczych, dobrze zawodowo wytrenowanych, wykwalifikowanych i zdrowych pracowników. Kapitał ludzki mierzy się w skali indywidualnej, jako wyposażenie pracownika w zasoby intelektualne i umiejętności. Od czasu, gdy wiedza, kwalifikacje i umiejętności stają się najważniejszym zasobem, rynek zawłaszcza terminologię humanistyczną, która operowała tradycyjnie pojęciem rozwoju osobowości.

Rynek nie dba, niestety, o kapitał społeczny i kulturowy. Tymczasem kapitał ludzki można zdyskontować dopiero w połączeniu umiejętności i kwalifikacji pracownika z innymi czynnikami, takimi jak zaufanie, efektywna komunikacja, współpraca i zaangażowanie w osiąganiu wspólnych celów. Ludzie w swojej masie żyją w określonym kontekście społecznym, jako członkowie grup o określonej tożsamości, wartościach, orientacjach życiowych czy priorytetach. W takim kontekście realizują się elementy więzi - opieka, przyjaźń, wsparcie moralne. To tworzywo ludzkich sieci, w których przepływa pozytywna energia; rodzą się samoorganizacja i samoregulacja, które budują tkankę społeczną dzięki wyrastającym oddolnie prawom i zasadom, bez potrzeby nadmiernej regulacji z zewnątrz.

Pionier badań w tej dziedzinie, Robert Putnam, ubolewa, że Amerykanie tak dalece się zindywidualizowali, że "samotnie grają w kręgle" (bowling alone). To prawda, że rynek jest najlepszym systemem regulacji, jaki wymyślono, ale w swym współczesnym wcieleniu pożera kapitał społeczny i kulturowy, rabunkowo gospodarując zasobami kulturowymi, którym zawdzięcza swój rozkwit.

Można było usłyszeć opinie, że nastroje antyamerykańskie często wyrastają nie z zawiści, przekonania o imperializmie, eksploatacji, lecz z obawy, że firmowana przez Amerykę kultura McŚwiata niszczy zasoby kulturowe ludów, ich siły samoorganizacji.

Amerykańscy naukowcy nie mieli cienia wątpliwości, że wojna z terroryzmem jest najważniejszym wyzwaniem cywilizacyjnym nie wiadomo na jak długo. Nie brakło obaw, co będzie z wolnością obywatelską. Wszyscy pokornie znoszą wzmożone kontrole na lotniskach, ale człowiek czuje się nieswojo, gdy siada na ławce w parku i widzi strażników miejskich legitymujących ludzi. Nie ma się pewności, czy zapalenie fajki jest legalne...

Technika idzie w sukurs władzy i ułatwia kontrolę. Można już ze specjalnie wyposażonego samochodu prześwietlić dom czy mieszkanie. Nasza najbardziej intymna przestrzeń pojawi się na monitorze. W związku z tym padały pytania, czy można jeszcze mówić o społeczeństwie informacyjnym. Kiedy wprowadzano to pojęcie w obieg naukowy i potoczny, wyrażano nadzieję, że Internet będzie globalną agorą wolności, społeczeństwa obywatelskiego. Dziś szanse na to są coraz mniejsze: państwo zawłaszcza coraz więcej cyberprzestrzeni i coraz mniej osób wierzy w to, że dla dobra obywateli. Na swoje potrzeby czyni to także biznes. Ta agora z pewnością się kurczy. Technika cyfrowa daje wspaniałe możliwości tworzenia przestrzeni monitorowanej. Przybywa nam widzialnej wolności, ale zarazem coraz więcej niewidzialnej kontroli.

Mało u nas znany specjalista od technologii informacyjnych w polityce, John Arquila z Naval Posgraduate School, twierdzi, że nowoczesna cywilizacja i jej dobrobyt zależą coraz bardziej od symboli przesyłanych w sieciach komputerowych: dostęp do tej przestrzeni i jej infrastruktury mają wszyscy zwolennicy wartości zachodnich, podobnie jak i ich przeciwnicy, czego nigdy wcześniej nie było. Jeśli więc przyszłość świata zależy od starcia w sferze symboli, to Zachód przegra, jeśli nie przekona do swoich wartości. Na razie udaje mu się przekonywać świat do rozrywki, w której ludzie z różnych kręgów kulturowych nie odnajdują podpowiedzi, jak rozwiązać swe problemy i dylematy.

Koniec ekspiacji

Najbardziej interesowała mnie kultura. Nie mówiło się o niej wiele, ale to, co powiedziano, zasługuje na uwagę. Najważniejsze kwestie dotyczyły przyszłości wielokulturowości, komunikacji między narodami, współżycia większości z mniejszościami. Integracja obywatelska z poszanowaniem "prawa do różnicy" jest postulatem niemal wszystkich formułowanych dziś modeli pożądanego multikulturalizmu, co jest widoczne w dokumentach międzynarodowych: ONZ, UNESCO, Rady Europy i Unii Europejskiej. Rekomendacje w nich zawarte są zalecane jako najwyższy i najbardziej "politycznie poprawny" standard demokracji, która chce uczynić ludzi obywatelsko równymi, nie czyniąc ich jednak kulturowo podobnymi.

Tymczasem po atakach terrorystycznych pojawiały się opinie, aby wreszcie zerwać z ekspiacją Zachodu, którego głowa jest już sina od popiołu. Opinie te pojawiły się już po konferencji w Durbanie, a wzmocniły je niektóre bezkompromisowe wypowiedzi w stylu Oriany Fallaci. W Nowym Orleanie nikt nie formułował ich tak ostro, ale pytania padały: m.in. czy nadal mamy poprawnie politycznie utrzymywać, że wszystkie kultury są równe. Przecież to fikcja. Wmawiamy sobie, że w nią wierzymy.

W każdej kulturze są rzeczy dobre i potrzebne, zapewniające ludom poczucie pionu i sensu, orientujące w biegunach wartości w rozmagnetyzowanym świecie. Są również rzeczy potworne, utrzymujące wrogość, fanatyzm, barbarzyńskie obyczaje (jak seksualne kaleczenie dziewczynek w wielu krajach muzułmańskich). Jeśli są to tylko pytania (rzadko jeszcze stawiane publicznie, częściej w kuluarach), to już wystarczy, żeby zadać pytanie fundamentalne: jaka jest w XXI w. szansa na dialog między kulturami, co trwałego dały ponadpółwieczne wysiłki ONZ, UNESCO i innych organizacji uniwersalnych na rzecz budowania dialogu między cywilizacjami? Gdyby mnożenie takich wątpliwości utorowało sobie drogę, byłby to najlepszy sposób na przekształcenie świata w rzeszę bantustanów, z czym nie poradzą sobie przyszłe pokolenia.

Profesor Kazimierz Krzysztofek jest wykładowcą socjologii w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie.


TOP 200