Słoń w składzie porcelany

Po drugie, skupienie władzy w rękach Ministerstwa Nauki i Informatyzacji ułatwi SLD szukanie pieniędzy na nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego, Sejmu i kampanię prezydencką. Kto się oprze propozycji nie do odrzucenia: zatwierdzimy projekt twojego klienta, o ile wspomożesz nas finansowo w wyborach? Po trzecie, nowa ustawa ułatwi wiceministrowi Wojciechowi Szewce zdobycie uznania w kręgach władzy. Ta władza nienawidzi wszelkich przejawów samorządności i samodzielności w myśleniu. Oddolna informatyzacja, zgodna jedynie z ogólnymi standardami, jest sprzeczna z centralistyczną wizją państwa SLD.

Niczego mi, proszę pana, Tak nie żal jak porcelany

Ustawa podchodzi do spraw informatyzacji kraju "tylko od strony styku systemów informatycznych administracji z klientem". Wydaje się to naturalne, ale pomija się w ten sposób wszelkie sprawy związane z niezbędnym rozwojem zaplecza, zwłaszcza wewnętrznych połączeń systemów administracji. A prawda jest taka, że nasze włączenie się w obieg informacji europejskiej dokona się najpierw na owym "zapleczu".

Ustawa jest bardzo zachowawcza, chociażby w kwestii prowadzenia rejestrów tylko w postaci informatycznej czy możliwości składania wniosków i pism w formie czysto elektronicznej. Niewątpliwie wiązałoby się to z wydatkami, ale skoro tyle się w uzasadnieniu wylicza oszczędności, jakie ustawa przyniesie, to chyba najwyższy czas zaryzykować. Tym bardziej że przyspieszając wejście w życie zapisów ustawy o podpisie elektronicznym dla urzędów, ustawa zmusza de facto do wprowadzenia tego typu rozwiązań. Tu już odstajemy od tego, co się w Unii Europejskiej planuje i nad czym się pracuje.

Największym zarzutem wobec nowej ustawy jest jednak to, że pisana jest jakby w oderwaniu od faktu, że staniemy się częścią Wspólnoty Europejskiej i w związku z tym pewnych obszarów nie możemy kształtować dowolnie. Jako kraj mamy za to pewne zobowiązania, które musimy realizować, jeśli chcemy być aktywnym członkiem UE.

Mimo że w uzasadnieniu ustawy powołuje się na delegację art. 12a ustawy z dnia 4 września 1997 r. o działach administracji rządowej, zgodnie z którą do zakresu działania ministra właściwego ds. informatyzacji należą wymienione w punkcie 7 sprawy "realizacji zobowiązań międzynarodowych Rzeczypospolitej Polskiej dotyczących informatyzacji" - i to punktuje się pogrubioną czcionką w uzasadnieniu - to ustawa praktycznie nie wspomina o działaniach z tym związanych. A takie prace czekają polską administrację w najbliższych latach, aczkolwiek mało spektakularne, bo odbywające się "na zapleczu administracji". Przewidywane jest bowiem znaczące zwiększenie liczby sieci sektorowych obsługiwanych przez system TESTA, który będzie główną wewnętrzną platformą komunikacyjną państw UE, wykorzystywaną przez wszystkie systemy sektorowe, w których dane nie mogą być przesyłane przez Internet. TESTA będzie przenosić znacznie większy ruch niż obecnie. Przewiduje się, że będzie to platforma dla takich systemów, jak SIS II (nowy System Informacyjny Schengen), VIS (związany z nim europejski system informacji wizowej) czy Tachonet (sieć informacji o przewoźnikach). Na tej platformie działają już Europejska Baza Odcisków Palców - EuroDAC i wykorzystujący go Europejski System Azylowy - DubliNet.

Może się więc zdarzyć, że wspomniany SIS II w ogóle nie zostanie uznany za system godny Głównego Planu Informatycznego. Dlaczego? Projekt ustawy o informatyzacji zakłada bowiem "stworzenie warunków do rozwoju współpracy międzynarodowej w zakresie informatyzacji". SIS II to nie "informatyzacja", lecz obszar "sprawiedliwość i sprawy wewnętrzne" polityki Unii Europejskiej! W konsekwencji na platformę elektroniczną dla biznesu będą pieniądze, zaś na najważniejszy system informatyczny w pierwszych latach naszego członkostwa być może nie.

Jeszcze gorzej wygląda sprawa interoperacyjności. Wszelkie znane standardy interoperacyjności - zarówno te, które stworzyły Francja, Wlk. Brytania, Niemcy, jak i te budowane teraz przez IDA - rozpatrują zagadnienie niejako na trzech poziomach. Pierwszym organizacyjnym ("ontologicznym"), a więc związanym z wzorcową specyfikacją procesów biznesowych administracji, z opisem zdarzeń życiowych obywateli i epizodami biznesowymi przedsiębiorców w kontaktach z administracją. Drugim, semantycznym, a więc związanym z definicją jednolitego znaczenia danych (metadane, wzorcowe schematy XML itd.). Trzecim, wreszcie technicznym, czyli opisem technologii i używanych standardów technicznych. Dlatego załatwienie tak złożonego problemu owymi rozporządzeniami z garścią standardów technicznych jest nieporozumieniem. Wtórną sprawą jest dobór owych standardów. W Unii Europejskiej zalecanym standardem nie może być format przemysłowy jednej firmy, z niedostępną publicznie dokumentacją, skąd zatem pomysł w polskiej ustawie o informatyzacji na .doc firmy Microsoft. Dlaczego na liście standardów nie ma tych, które są związane z middleware, jak SOAP czy WSDL? Dlaczego nie jest zalecanym standardem ebXML, który jest wszak zatwierdzony przez UN/CEFACT? Dlaczego nic nie mówi się o standardach modelowania, jak UML, CORBA, XMI, czy o języku Java? Wiadomo, która firma nie uznaje tych standardów. Dlaczego kodowanie znaków ogranicza się do nieobowiązującej od roku wersji 3 Unicode i to wyłącznie UTF-8? Zgadzam się, że wprowadzone w Unicode 4 UTF-32 to egzotyka w polskich warunkach, ale w UE serwisy (i standardy) dopuszczają na równi UTF-8 i UTF-16? Bez tego budowa polskich serwisów przeznaczonych dla obywateli Unii Europejskiej z Grecji czy krajów posługujących się cyrylicą - a będziemy to musieli robić - będzie dość karkołomna albo... realizowana sprzecznie z obowiązującym standardem.

Tak więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorzy prześliznęli się po tym obszarze, wykorzystując przemysłowe "gotowce", zamiast bazować na tym, co robią inne kraje. Jeśli tak mamy poruszać się po Europie, to będziemy jak słoń w składzie porcelany.

Pieniądze znikąd

Niezaprzeczalnie jedną z nielicznych spełnionych przez SLD obietnic wyborczych stało się utworzenie nowego działu administracji rządowej "informatyzacja" i wyznaczenie ministra właściwego ds. informatyzacji. Jednak i tym razem wybór osoby kierującej tym działem stał się przedmiotem zakulisowych dyskusji i sporów wewnątrz SLD. Poszło jak zwykle o władzę i pieniądze.

W pierwszych miesiącach rządu Leszka Millera myślano o informatyzacji jako narzędziu kontroli całej sfery publicznej. Ta osoba, której powierzono by nowy dział, tworzyłaby silny ośrodek władzy i decyzji, przy odebraniu resortom wielu prerogatyw. Nic dziwnego, że do tej roli aspirował Lech Nikolski, ówczesny szef gabinetu politycznego premiera Leszka Millera. Gdy okazało się, że kierowanie tym działem może przysporzyć kłopotów (brak pieniędzy), Leszek Miller wyznaczył prof. Michała Kleibera, szefa Komitetu Badań Naukowych, do prowadzenia spraw związanych z informatyzacją. W rzeczywistości osobą numer jeden odpowiedzialną za informatyzację uczynił Wojciecha Szewkę. Chociaż konstytucyjnie za ten dział odpowiada prof. Michał Kleiber, w tym tandemie ma pozycję zdecydowanie słabszą od lepiej umocowanego politycznie podwładnego. W gruncie rzeczy prof. Michał Kleiber całkowicie oddał pole wiceministrowi. Na jego barkach spoczęło przygotowanie projektu ustawy o informatyzacji działalności podmiotów realizujących zadania publiczne oraz strategii informatyzacji Rzeczypospolitej Polskiej. W obu przypadkach widać próbę zdobycia władzy i środków za wszelką cenę.

Pierwszy projekt ustawy o informatyzacji ukazał się w połowie sierpnia 2002 r. Został skrytykowany przez zainteresowane środowiska, ale także inne resorty. Następne nie były lepsze. Ministerstwo Nauki i Informatyzacji chciało przejąć pod kontrolę wszelkie poczynania związane z projektami IT w administracji publicznej, od Kancelarii Prezydenta poczynając, poprzez Sejm, a na najmniejszej gminie kończąc. Na dodatek MNiI myślało o stworzeniu własnego aparatu kontroli, jak żywo kolidującego z kompetencjami Najwyższej Izby Kontroli. Na tym nie koniec. Minister ds. informatyzacji miałby kontrasygnować każdą umowę o zakupie sprzętu lub usług informatycznych. Ostatnia wersja projektu ustawy, przyjęta przez rząd w połowie lipca 2003 r., ale która trafiła do Sejmu dopiero 26 sierpnia br. (jak na ustawę określającą kompetencje nowego działu tempo prac było iście żółwie), dotyczy tak naprawdę opiniowania projektów informatycznych przez MNiI, określa też minimalne warunki techniczne systemów informatycznych oraz przygotuje Krajowy Rejestr Systemów Informatycznych wykorzystywanych w administracji. Mimo wszystko powstaje superresort o kompetencjach większych niż NIK czy ABW.

Skąd mają pochodzić środki na informatyzację? Przede wszystkim z funduszy strukturalnych, ale również ze współfinansowania projektów przez firmy informatyczne, które następnie odbierałaby pieniądze od podatników, jak to ma już miejsce w przypadku dowodów osobistych i praw jazdy. Minister Wojciech Szewko często jeszcze mówił o offsecie, niemniej w tym przypadku budowa łączności specjalnej Tetra, C2 i Rejestru Usług Medycznych pochłonie wszystkie środki. Pozostają zatem unijne fundusze strukturalne.

Śródtytuły pochodzą z wiersza Czesława Miłosza "Piosenka o porcelanie".


TOP 200