Rekolekcje z architektury

Architektury oparte na usługach mają również wiele implementacji, np. GXA Microsoftu czy IBM WS-Toolkit. Dlatego tu także występuje niebezpieczeństwo zamknięcia się programisty w świecie zbudowanym przez jedną firmę czy konsorcjum. Nie obawia się Pan tego?

Początkowo istniało takie zagrożenie. Producenci doszli jednak do wniosku, że konkurowanie na tym polu jest nieopłacalne. Model architektury opartej na usługach zakłada prawdziwie otwarte standardy i jednolitość ich interpretacji - inaczej cała koncepcja nie ma sensu. W rezultacie powstała organizacja WS-I (Web Services Interoperability), do której należy dziś ponad 100 firm.

Proszę zwrócić uwagę na sposób działania WS-I. Dotychczas było tak, że organizacje standaryzacyjne opracowywały pewną specyfikację, którą członkowie konsorcjum niezależnie od siebie implementowali w swoich produktach. Oczywiście, każdy z nich pod sztandarem otwartego standardu sprzedawał potem produkt, który - najczęściej pod przykrywką lepszej wydajności, wygody czy innej istotnej funkcjonalności - przywiązywał klienta do jej produktów.

W przypadku WS-I jest inaczej. Członkowie organizacji podpisują z nią umowę, w której zobowiązują się nie tylko ustalić spójny standard, lecz także, co jest wręcz niebywałe, przestrzegać jego spójnej interpretacji, a także nie rozwijać go samodzielnie i nie "ulepszać". To chyba pierwszy tak szeroko zakrojony "pakt o nieagresji" w historii informatyki jako biznesu. Tak naprawdę WS-I nie jest organizacją standaryzacyjną. Efektem jej prac są tzw. propozycje zgłaszane do właściwych ciał standaryzacyjnych. Biorąc jednak pod uwagę wyjątkowo szeroki skład członkowski WS-I, są to propozycje nie do odrzucenia.

Zostawmy już technologię. Jak to się stało, że mieszka Pan i pracuje w Wlk. Brytanii?

Pod koniec lat 80. zacząłem studia na wydziale matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po dwóch latach pojawiła się możliwość wyjazdu na studia informatyczne do Imperial College na University of London... i tak już zostało. Najpierw zrobiłem 3-letnie studia licencjackie, później w ciągu roku - magisterskie. Po studiach pracowałem kilka lat dla firmy, która sponsorowała moje studia - Oxford Software Systems, później jeszcze w kilku innych. Teraz pracuję na własny rachunek.

Czym zajmuje się prowadzona przez Pana firma Project Botticelli?

Project Botticelli to firma doradcza, którą prowadzę wraz z kolegami. Pomagamy klientom podejmować właściwe strategiczne decyzje w kilku obszarach - zajmujemy się architekturami systemów, kwestiami związanymi z zarządzaniem dużymi projektami wdrożeniowymi oraz bezpieczeństwem systemów, z naciskiem na kryptografię. Pracujemy we trzech, choć jest jeszcze kilka osób współpracujących ad hoc. Mimo że brzmi to dziwnie, nie zamierzamy tego stanu zmieniać - nie szukamy inwestora, nie budujemy biznesplanów itd. Każdy z nas odpracował już swoje w dużych korporacjach - teraz pracujemy dla przyjemności. Powiedziałbym nawet, że to raczej styl życia niż biznes.

Nasze usługi są drogie, ale dla pojedynczego klienta pracujemy zwykle bardzo krótko - trzy do pięciu dni. Nie podejmujemy się większych projektów samodzielnie - jeśli już zachodzi taka potrzeba, działamy wspólnie z jednym z naszych partnerów. My dostarczamy koncepcje - a klient decyduje, jak je realizować. Stosujemy zasadę, że jeżeli klient nie jest z naszych usług zadowolony, ponosi tylko koszty dojazdu i hotelu. Minęło już ponad dwa lata i jeszcze żaden nie skorzystał z tej możliwości. Nasi klienci wywodzą się z różnych branż - są wśród nich firmy technologiczne, finansowe i telekomunikacyjne z różnych zakątków Europy.

Podczas gorączki internetowej, w sierpniu 2000 r. założył Pan w Krakowie firmę BOT, która miała być zapleczem badawczo-rozwojowym amerykańskiej firmy BOT.net. Firma szybko popadła jednak w kłopoty i zbankrutowała. Czy istniała wtedy szansa, by sprawy potoczyły się inaczej?

Raczej nie. Kłopoty i upadek BOT były bezpośrednią konsekwencją bankructwa funduszu venture capital, który finansował działalność BOT.net w Stanach. Inwestorzy zaczęli uciekać od firm internetowych i tej fali nic nie mogło już powstrzymać. Wielka szkoda - i nie mówię tego tylko dlatego że straciłem w związku z tym pieniądze. Do całego przedsięwzięcia miałem emocjonalny stosunek - firma miała zajmować się rzeczami, o których większość ludzi nie miała wtedy pojęcia. Mieliśmy być pionierami tego, co dziś nazywa się Web Services. Paradoksalnie, firma miała wyjątkowe szczęście do funduszu venture capital. Ci ludzie rozumieli, że na ich oczach rodzi się nowa, rewolucyjna technologia, i zakładali, że na zysk trzeba, i warto, poczekać kilka lat.

Z perspektywy cieszę się, że nie zdecydowałem się wtedy zostać członkiem władz czy choćby pracownikiem polskiej spółki. To, co stało się po upadku BOT, unaoczniło mi pewną prawdę: w Polsce od ludzi dysponujących większymi pieniędzmi oczekuje się bezwzględnego sukcesu, a jeśli go nie osiągają, czeka ich kara. Zwykle nie jest to tylko ostracyzm społeczny - prawo nie faworyzuje ludzi przedsiębiorczych, lecz traktuje ich jak "wrogów ludu". To niedorzeczne. Czytam i słyszę o korupcji w Polsce i to również nie nastraja mnie optymistycznie. Nie wiem, czy - gdyby ponownie pojawiła się okazja - zainwestowałbym tu ponownie.


TOP 200