Nie ma wolności bez anonimowości

Ktoś zapyta: w jaki sposób ten polityczny długi ogon przyprawił polityczne czoło o gorączkę? Już odpowiadam: ujawnione e-maile Aarona Barra staną się podstawą do wszczęcia śledztwa. Wniosek w tej sprawie złożyli kongresmeni z Partii Demokratycznej. O tym, jakie zawirowania polityczne wywołują newsy od WikiLeaks, wiemy wszyscy. Anonimowi to obok WikiLeaks kolejny scalacz pofragmentowanego dotychczas długiego ogona.

The Guardian twierdzi, że Anonymous to prawdopodobnie garstka znakomicie wykwalifikowanych w fachu hakerów otoczonych rojem kilku tysięcy oddanych sprawie wolontariuszy. Z kolei sami członkowie Anonimowych są odmiennego zdania. W opublikowanych wywiadach donoszą, że są całkowicie zdecentralizowaną rzeszą, w której ramach realizowane są odmienne operacje przez niezależne grupki aktywistów. Zaś samo Anonymous nie jest grupą, a memem internetowym, z którego każdy ma prawo skorzystać w słusznym celu obrony wolności słowa i co za tym idzie, prawa do anonimowości w Internecie. Przenośnia maski doskonale oddaje idee Anonymous - każdy, kto chce, może założyć maskę i wziąć udział w organizowanej operacji, jeśli tylko identyfikuje się z jej celami i metodami. Kwestią otwartą pozostaje pytanie o to, czy każdy może zainicjować operację przeciwko "wrogom wolności słowa". W każdym razie, gdy zgłoszona inicjatywa osiągnie znaczące poparcie, zostaje przekuta na czyny, które w ostatnich przypadkach oznaczały ściągnięcie odpowiedniego oprogramowania do ataków DDoS, zaprogramowanie godziny i adresu IP atakowanego serwera.

Tak to wygląda z punktu widzenia "szeregowego członka". Nie wiemy jednak, na ile płynny jest sam rdzeń tej grupy i czy za każdym razem te same osoby organizują różnego typu ofensywne cyberakcje. Wiemy, że w zależności od podejmowanych działań i celu zazwyczaj tylko część roju decyduje się na udział w konkretnej akcji. Kilka tysięcy osób to kropla w morzu ludzkości, ale gdy przyjmiemy, że w ramach Anonimowych działa wiele zróżnicowanych grup i ich liczba ciągle rośnie, obraz zaczyna nabierać kształtów.

Państwowe gwarancje

Grupy podobne do Anonymous i serwisy przeciekowe to nowe nisze w politycznym systemie, które organizują się i komunikują nieraz wyłącznie w Internecie, dlatego podstawą ich istnienia jest pewność bycia anonimowym. Gdy spojrzymy na działalność największych koncernów mocno obecnych w sieci - nieważne, czy będzie to Sony, Microsoft, Google, czy Facebook - zauważymy, że ich polityka prowadzi do eliminowania anonimowości i zastępowania jej kontrolowanym poczuciem wolności. Nieistotne, czy mowa o wojnie z piractwem, hakowaniem konsol, sieciami p2p lub wprowadzaniu w każdym serwisie konieczności logowania, czy też braku możliwości kontrolowania osobistych informacji, które przetwarzają serwery prywatnych korporacji. Wszystkie te działania prowadzą do tego samego celu. Dlatego utarty polityczny model myślowy, w którym obywatel, lawirując pomiędzy ofertą lewicy i prawicy, skłania się ku państwu lub sektorowi prywatnemu, nie oddaje aktualnej rzeczywistości.

Chociaż wielu mądrych ludzi było do niedawna przekonanych, że rola państwa będzie marginalizowana, chciałbym postawić w tym miejscu tezę przeciwną. W nowym modelu sektor prywatny-państwo-obywatel, to środkowy człon będzie decydował o tym, ile wolności pozostanie nam w sieci. Kto chce, niech wierzy, ale gdyby gwarantem naszych praw obywatelskich były korporacje, nie mielibyśmy ich wcale. Nie ma w tym stwierdzeniu nic górnolotnego ani lewicowego - to prosty fakt. Żadne prywatne przedsiębiorstwo nie wpisało do swojej misji obrony praw obywatelskich swoich klientów, gdyż nie przynosi to wymiernych zysków. Kilka wygranych bitew Anonimowych niewiele tu zmieni, gdy za zamkniętymi drzwiami instytucji europejskiej powstaje dokument nazywany ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement - projektowane międzynarodowe porozumienie dotyczące walki z naruszeniami własności intelektualnej), który może sprawić, że przegramy wojnę. Jeśli są tu jeszcze jacyś My.


TOP 200