Nadzieja w dziennikarzach

Z Jackiem Szaniawskim, informatykiem i autorem angielsko-polskich słowników informatycznych, rozmawia Sławomir Kosieliński.

Z Jackiem Szaniawskim, informatykiem i autorem angielsko-polskich słowników informatycznych, rozmawia Sławomir Kosieliński.

Co Pana skłoniło do zajmowania się słownikami informatycznymi?

Kiedy na początku lat 80. pracowałem na komputerze Odra 1300, często pojawiały się wątpliwości, jak tłumaczyć złożone terminy anglojęzyczne. Postanowiłem, że będę je zapisywał, dodając polski odpowiednik. Wkrótce okazało się, że prowadzenie słowniczka na kartkach jest zbyt kłopotliwe. Stworzyłem więc na Odrze minibazę danych, uzupełniając ją sukcesywnie o kolejne wyrazy. Efektem mojej pracy był pierwszy słownik (1990 r.), zawierający 15 000 haseł, ostatni (1997 r.) - 30 000.

Dlaczego informatyk musi "układać" słowniki branżowej terminologii?

Nikt inny tego za niego nie zrobi. Nawet dobry anglista, lecz nie obeznany ze światem komputerów, nie przetłumaczy poprawnie tekstu informatycznego. Miałem w rękach publikację przed korektą z tej dziedziny, w której tłumacz terminom sobie niezrozumiałym w nawiasach przypisywał kilka innych znaczeń! Językoznawcy powinni służyć pomocą informatykowi zajmującemu się terminologią, lecz nie wyręczać ich. Informatyk powinien na bieżąco śledzić literaturę fachową, Internet, pocztę elektroniczną itd., by natychmiast móc wychwycić nowe zwroty i wyrażenia, które nie mają polskiego tłumaczenia. Zwykły tłumacz na to nie ma czasu. Ponadto angielski język informatyczny niesie ze sobą nowomowę, np. click (nacisnąć i puścić przycisk myszy, spolszczone na kliknąć) lub cookie. Jak taki wyraz przetłumaczyć? Dosłownie - "ciasteczka"? "Kucharz okrętowy"? Nie. Wciąż nie wiem, jak niektóre terminy internetowe powinny poprawnie brzmieć w jęz. polskim.

Może inni tłumacze poradzili sobie z tym?

Inni? Kiedy w księgarniach specjalistycznych zapyta pan o informatyczny słownik angielsko-polski, najczęściej wskażą panu słownik Szaniawskiego. Tu już nie chodzi o cookies, a o coś więcej: niewiele osób chce poświęcać czas i pieniądze na opracowanie terminologii, która ulega nieustannym zmianom. Za dwa - trzy lata może się okazać, że moje publikacje zawierają terminy z historii informatyki, jeśli zaprzestanę interesować się tą dziedziną.

Niestety, również duże słowniki "angielsko-angielskie" czy angielsko-polskie nie nadążają za rozwojem informatyki, a zwłaszcza Internetu i multimediów. Ciężar spada na informatyków. Byłby on mniej kłopotliwy, gdyby firmy komputerowe chciały współpracować ze specjalistami od terminologii. IBM publikuje od ponad 20 lat słowniki terminologii komputerowej, ale dziewięć pierwszych wydań służyło tylko pracownikom firmy, a dziesiąte jest udostępniane na zewnątrz na specjalną prośbę i tylko na rynku amerykańskim. Dobrze, że chociaż Microsoft przy lokalizowaniu swoich produktów konsultuje słownictwo ze środowiskiem informatycznym i językoznawcami.

Jak Pan ocenia terminologię stosowaną przez polskie czasopisma komputerowe i książki?

To jest istna wieża Babel. Ten sam termin angielski potrafi być przetłumaczony na kilka różnych sposobów. Inaczej wykona to dziennikarz ComputerWorlda, inaczej PC Magazine, a jeszcze inaczej Chipa. Kiedy zdesperowany czytelnik sięgnie po specjalistyczną książkę, to chwyci się za głowę, bo tam ujrzy jeszcze inne tłumaczenie. Zgroza! "Broadcasting" raz jest tłumaczone jako "rozgłaszanie", raz jako "rozsiewanie", a jeszcze inaczej jako "rozpowszechnianie". Termin "line" czasami oddawany jest przez słowo "linia", kiedy indziej zaś - "łącze". "Instruction" przekłada się na "instrukcję", lecz w informatyce oznacza to "rozkaz"!

Na domiar złego różne polskie odpowiedniki angielskiego terminu można spotkać na łamach tego samego pisma. Szkoda, że dziennikarze nie potrafią między sobą ustalić jednolitej terminologii. Można by to wykonać na kilka sposobów: przyjąć jako podstawę tłumaczeń już istniejący słownik, opracować nowy i zalecić go tłumaczom (jak zrobiło BTInfo) lub wspólnie ustalić odpowiedniki dla 200-300 terminów, aby ujednolicić je we wszystkich czasopisamch. Mimo że artykuł jest dziełem bardziej ulotnym niż książka, od dziennikarzy zależy, czy dany termin przyjmie się, czy też nie.

Jak to się stało z "interfejsem".

Tak. Próbowano go tłumaczyć jako "międzymordzie", ale po co? Ten wyraz jest już w oryginale przykładem nowomowy. Dlatego poloniści uznali, że czasem lepiej zostawić termin angielski, lecz zapisywany fonetycznie. Odtąd "interface" stał się interfejsem, a tylko nieliczni (w zależności od kontekstu) używają słowa "sprzęg" lub "złącze". "Interfejs" funkcjonuje, lecz kto odważy się napisać "router" jako "ruter"? Notabene nikt też nie tłumaczy tego terminu jako "urządzenie trasujące".

Nie wiem, czemu dziennikarze uparli się tłumaczyć angielski wyraz "compatible" za pomocą nie istniejącego w języku polskim sformułowania "kompatybilny", skoro mamy piękne, rodzime słowo - "zgodny"! I tak wciąż słyszymy i czytamy, że np. "modem jest kompatybilny z siecią telefoniczną", aż któregoś dnia znajdziemy ten przymiotnik w Słowniku Języka Polskiego.

Czy tylko Polacy mają kłopoty z terminologią?

Ależ skąd! Dotyczy to całego świata, który nie potrafi szybko nazywać nowinek technicznych i przyjmuje za dobrą monetę angloamerykańskie terminy. Zresztą sami Amerykanie zmieniają znaczenie pewnych terminów i stamtąd bierzemy przykład. Niektóre akronimy jak DVD, Amerykanie rozwijali do niedawna jako digital video disk (cyfrowy dysk wideo), a teraz jako digital versatile disk (uniwersalny dysk wideo), ponieważ rozszerzyło się przeznaczenie tego wynalazku. To samo stało się z PCMCIA-CARD, który od pewnego czasu wyłącznie nazywa się PC-CARD. Technika pędzi przed siebie, nie oglądając się na język. Jak jeszcze do tego dodamy niepoprawnie napisany po angielsku artykuł lub książkę, które ktoś chce przetłumaczyć, skala trudności wzrasta. Nie dość, że skomplikowana terminologia, to jeszcze zawiłe zdania, które będą rzutowały na poprawne tłumaczenie. To nie jest czasami nasza wina, że jakieś określenie jest niefortunne. To zawdzięczamy często ludziom z Krzemowej Doliny.

W takim razie może jakaś komisja językowa lub komitet normalizacyjny mogłyby wprowadzić ład do nazewnictwa komputerowego?

Polska jest członkiem międzynarodowego komitetu normalizacyjnego ISO (International Organization for Standarization). Organizacja ta przygotowuje zestawy terminów angielskich i francuskich i przesyła je do przetłumaczenia krajom członkowskim. Biorę udział w pracach Polskiego Komitetu Normalizacyjnego w Komisji Problemowej ds. Terminologii Informatycznej i Kodowania Informacji, która określa Polskie Normy w tym zakresie. Procedura ustalenia terminu, począwszy od komitetu ISO, a skończywszy na opublikowaniu go jako Polskiej Normy, trwa jednak długo (ok. 2,5 lat), co znacznie przekreśla jej funkcjonalność. Termin wychodzi z obiegu, zanim otrzyma urzędowy placet. Poza tym zdarza się, że ISO proponuje znaczenia terminów nieadekwatne do rzeczywistości. Pojęcie kerningu zaproponowano tłumaczyć jako "zmniejszanie odstępu międzyliterowego". Przecież programy pozwalają również na zwiększanie! W końcu zostało "ustawianie odstępu międzyliterowego".

Na domiar złego Polska Norma jest właściwie niedostępna. Sprzedaje ją jedynie Polski Komitet Normalizacyjny w prenumeracie, albo trzeba się tam osobiście pofatygować. Na miejscu też można kserować, lecz przy takiej objętości, nie wydaje się to sensowne. W konsekwencji tylko nieliczni interesują się nią. Popularyzacja prac Komisji nastąpi wtedy, gdy duże koncerny komputerowe zaczną je stosować przy polonizowaniu produktów.

Zanim to się stanie, co robić?

Cała nadzieja w dziennikarzach, że ujednolicą używane nazewnictwo. Z prasy czerpią informację i komputerowi hobbiści i informatycy pracujący w dużym przedsiębiorstwie. Za czasopismami pójdą inni. Niestety, prędzej należy spodziewać się inicjatywy ze strony Microsoftu (takie spotkanie miało już miejsce) niż jakiejś redakcji.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200