Miligates

Potężnym magnesem, który ściągał technologiczne talenty do Palo Alto, był miejscowy uniwersytet, ufundowany w 1885 r. przez Lelanda Stanforda. Uniwersytet Stanforda, którego nazwa nie była dowodem próżności samego Lelanda Seniora, lecz hołdem dla jego przedwcześnie zmarłego syna, od początku stał się silnym ośrodkiem nauk technicznych. Jego bliskie związki z przemysłem, a szczególnie jego rola wylęgarni nowych firm high tech są w dużej mierze zasługą jednego człowieka, Fredericka Termana, który po uzyskaniu doktoratu na MIT w 1924 r. powrócił do Palo Alto, by z czasem awansować do pozycji Dziekana Inżynierii. To on właśnie ściągnął do Kalifornii Packarda, a później, w 1956 r., jednego z wynalazców tranzystora Williama Shockleya.

Od czasu niefortunnej, jak się ostatecznie miało okazać, próby Shockleya, by stać się intelektualnym przywódcą nowej rewolucji przemysłowej, historia Doliny Krzemowej przypomina biblijną genealogię. Terman zrodził Shockley Transistor Corporation i ta zrodziła Fairchild, a z niego narodził się Intel, a także 37 innych nowych technologicznych kompanii... Do tego jednak momentu, czyli do lat siedemdziesiątych, Dolina Krzemowa nie ugruntowała jeszcze swej hegemonii w dziedzinie nowoczesnej technologii. Nie została nawet jeszcze wymyślona jej nazwa. Rejon Palo Alto i San Jose nazwany został Doliną Krzemową przez dziennikarza Dona Hoeflera, który pod takim tytułem opublikował w roku 1971 serię swych reportaży w Electronic News. Był to też rok, w którym (jednocześnie z Texas Instruments) Intel wprowadził na rynek pierwszy mikroprocesor.

Styl "jabłka"

W latach sześćdziesiątych głównym miejscem akcji było Wschodnie Wybrzeże, a w szczególności przedmieścia Bostonu i Cambridge, siedziby MIT, z "Drogą 128" pełniącą rolę wschodniego odpowiednika Doliny Krzemowej i ta ostatnia nie wykształciła sobie jeszcze własnego, unikalnie kalifornijskiego stylu prowadzenia interesów.

Do jej dzisiejszej pozycji doszła ona poprzez dwa okresy "burzy i naporu" - pierwszym były narodziny osobistego komputera, owiane legendą hakersko-garażową początków kariery Steve'a Wozniaka i Steve'a Jobsa, drugim zaś eksplozja Netscape'a. Każdy, kto chciałby wyciągnąć z historii Doliny Krzemowej nauki (na przykład z intencją replikacji jej finansowego sukcesu), powinien dokładnie przyjrzeć się obu tym przełomowym wydarzeniom.

Jak sugeruje Kaplan, ostatecznym czynnikiem, który pozwolił Dolinie pozostawić przedsiębiorców z okolic Bostonu "w pobitym polu", był nowy, niekonwencjonalny styl menedżerski, który nie mógłby się zapewne wykształcić nigdzie poza Kalifornią. Narodziny Apple były w tej samej, jeśli nie większej, mierze przełomem kulturowym, co technologicznym i osobowość ludzi, którzy się do tego przełomu przyczynili, odgrywała w całym procesie decydującą rolę. Kalifornia od początku swego istnienia odznaczała się kulturową odrębnością od innych stanów Unii. Zrodzona, na dobrą sprawę, z gorączki złota była krainą marzeń (i ostatniej szansy, bo dalej na zachód już tylko woda) dla pokoleń awanturników czy pozbawionych ziemi farmerów. Za sprawą klimatu i krajobrazu przyciągała też ludzi kochających plażę, surfing i piękne dziewczyny. Była to kombinacja, która w latach siedemdziesiątych, kiedy w życie zawodowe wchodziło pokolenie wychowane w atmosferze "kontrkultury" lat sześćdziesiątych, pozwoliła indywidualistom, hipisom i buntownikom stać się przedsiębiorcami. Ich niekonwencjonalność granicząca, a nawet przekraczająca granice ekstrawagancji, okazała się niespodziewanie atutem, źródłem nowej energii, która zmieniła oblicze amerykańskiego biznesu.

O tych ekstrawagancjach, o romantycznych problemach Larry'ego Ellisona (Oracle), o pałacach budowanych przez nowobogackich w Woodside, o jachtach, na jakich wodzowie przemysłu komputerowego startują w oceanicznych regatach, a także o ich idiosynkrazjach, manierach i życiowej filozofii można sporo dowiedzieć się z książki Kaplana. Zapewne można też czegoś się dowiedzieć i o samym Kaplanie. Kiedy zacząłem czytać Krzemowych Chłopców, uderzył mnie bardzo osobisty, złośliwy wręcz, charakter prologu książki. Przedstawiając styl życia milionerów (i miliarderów) Doliny Krzemowej, Kaplan pisał o "pornograficznych" cenach nieruchomości czy "orgiach" ekstrawaganckiej rozrzutności. Chwilami podejrzewałem go nawet o ukryte marksistowskie, egalitarystyczne sympatie.

Pół miligatesa

Na wyjaśnienie możliwych przyczyn jego złośliwości poczekać musiałem do ostatniego rozdziału zatytułowanego Yahoo. Jak się okazuje, na wiosnę 1995 r., gdy Kaplan był stypendystą na Stanfordzie, zawarł przyjaźń z dwojgiem młodych ludzi, Jerrym Chih-Zuan Yang i Davidem Filo.

Jako młodzi inżynierowie aspirujący do wielkiej kariery, jako przedsiębiorcy byli oni dla niego cennym źródłem informacji. Kaplan wykazał najwyraźniej, pomimo swego czysto dziennikarskiego podejścia do przedmiotu, wystarczająco wysokie kompetencje w branży komputerowej, pewnego dnia bowiem Yang zaproponował Kaplanowi pracę w ich nie istniejącej jeszcze nowej firmie. Kaplan miał już, jak mu się wydawało, niezłą robotę w Newsweeku i nie przyjął propozycji Yanga. Decyzja ta do dziś psuje mu zapewne dobry sen. Stałby się bowiem jednym z pracowników-założycieli kompanii, której wartość po przyjęciu nazwy Yahoo!, a następnie po wejściu na giełdę - szacowana była w styczniu na 85 mln USD.

Gdyby Kaplan wraz ze swą pensją otrzymał od Yanga i Filo opcję udziałową w standardowej wysokości 1/10 procenta, wart byłby dziś 44 miliony. Jest to zaledwie pół miligatesa, czyli "małe piwo". No, ale mógł również na tym stracić...


TOP 200