Mija rok od spotkania Donalda Tuska z przedstawicielami organizacji zajmujących się wolnością Internetu

Okazję do tego mogłyby dać doświadczenia serwisów społecznościowych w Internecie, co wydawało się realne, bo KPRM przygotowując się do debaty z internautami, uaktywnił się na Facebooku, Twitterze, Blipie i YouTubie, reagując na bieżąco na wszystkie wpisy. Dzisiaj rządowe profile w serwisach społecznościowych są raczej jednostronną platformą informowania o niektórych wydarzeniach w ramach standardowych komunikatów Centrum Informacyjnego Rządu, bez widocznej reakcji na wpisy internautów, którzy dyskutują tam między sobą.

Po roku od deklarowanej zmiany podejścia nadal nie ma jednolitej formy dostępu do rządowych projektów legislacyjnych i politycznych, nie mówiąc o scentralizowanym dostępie do projektów, np. poprzez portal Rządowego Centrum Legislacji. Wybrane organizacje społeczne i gospodarcze poznają przeważnie tylko któreś z wersji roboczych. Odnalezienie aktualnej wersji projektów w Internecie wymaga niekiedy wprawy poszukiwawczej i jest trudne do skonsumowania dla nie prawników i nie specjalistów w danej dziedzinie, szczególnie, że regułą jest brak kompletu ekspertyz, wyjaśniających przesłanki proponowanych rozwiązań. Przeważnie nikt się nie kłopocze przygotowaniem popularnych wyjaśnień dla szerszej publiczności. Nie zawsze łatwo się domyśleć, który z ministrów jest gospodarzem projektu, czyli na którym portalu go szukać.

Rządzenie konsultowane

Rok temu dyskusję u premiera nie tyle zakończono, ile zawieszono, zapowiadając zorganizowanie wielostronnej grupy roboczej. Jakiś czas trwały spotkania, ale stopniowo straciły energię. Trudności w rozumieniu przypisania kompetencji w ramach rządu może ilustrować fakt, że kontakt z pozarządowymi organizacjami zajmującymi się Internetem potraktowano jako budowanie kapitału społecznego, oddając pod opiekę ministra kultury.

O tych wszystkich próbach prac nad poprawą przejrzystości procesów decyzyjnych nie można zbyt wiele powiedzieć, skoro te same organizacje, które przyczyniły się do spotkania z premierem, po roku piszą do niego list z apelem o ponowne spotkanie. Czytając uważnie list, widać, że chodzi znów o kwestie swobód obywatelskich w Internecie, czyli może manifestację polityczną podpisanych organizacji, a nie skłonienie urzędników rządowych do większej otwartości? Być może zatem jest tak, że i samym zainteresowanym wygodniej walczyć w opozycji, niż współuczestniczyć w rządzeniu poprzez przygotowanie ekspertyz w think-tankach? Wszak wykorzystanie technologii informacyjnych i mechanizmów społecznościowych Internetu do konsultacji projektów dotyczyłoby wszystkich działań rządu, a nie specyficznej, powikłanej światopoglądowo problematyki blokowania Internetu, zagrożeń dziecięcą pornografią, retencji danych. Znamienne jest to, że podpisani pod listem chcą mieć po stronie rządowej podobny skład rozmówców jak rok temu, nie zauważając, że za informatyzację państwa odpowiada MSWiA, a centrum kompetencji w sprawach usług i sieci telekomunikacyjnych jest prezes UKE.

Jednym z nielicznych urzędów, który szeroko i z niezłym powodzeniem wykorzystuje mechanizm publicznej debaty, jest UKE. Taki obowiązek konsultacji jest zapisany w prawie europejskim w ramach systemu regulacyjnego dla rynku telekomunikacyjnego. Można mieć oczywiście uwagi do działania tego systemu, ale inne urzędy powinny dostrzec, że konsultacje nic nie ujmują władzy urzędu regulatora, a wręcz ją wzmacniają.


TOP 200