Malowanie płotu

Z opowieści o Tomku Sawyerze najbardziej zapadła mi w pamięć historia o malowaniu płotu. Jak zapewne pamiętają wszyscy czytelnicy Marka Twaina, we wspomnianym epizodzie bohater wpadł na znakomity pomysł oszczędzający mu pracy: zabrał się do malowania owego płotu z tak widocznym entuzjazmem, że wszyscy chłopcy z całego sąsiedztwa zaczęli go prosić, by im odstąpił pędzla, co też Tomek czynił za drobną opłatą. Ta anegdota to moja prywatna przypowieść o historii ruchu feministycznego.

Z opowieści o Tomku Sawyerze najbardziej zapadła mi w pamięć historia o malowaniu płotu. Jak zapewne pamiętają wszyscy czytelnicy Marka Twaina, we wspomnianym epizodzie bohater wpadł na znakomity pomysł oszczędzający mu pracy: zabrał się do malowania owego płotu z tak widocznym entuzjazmem, że wszyscy chłopcy z całego sąsiedztwa zaczęli go prosić, by im odstąpił pędzla, co też Tomek czynił za drobną opłatą. Ta anegdota to moja prywatna przypowieść o historii ruchu feministycznego.

Otóż w dawnych, ponurych (dla mężczyzn) czasach kobiety siedziały w chałupie doglądając dzieci i tak zwanego domowego ogniska, natomiast całą ciężką robotę musieli wykonywać mężczyźni. Aż pewnego razu rozgarnięty chłop (nazwijmy go Tomaszem) poszedł po rozum do głowy i rzekł: "Hej, zacznijmy udawać, że to straszna frajda, to i kobity zaczną się rwać do roboty". I tak też się stało.

Jest to, rzecz jasna, silnie nieortodoksyjna wersja historii ruchu wyzwolenia kobiet spod patriarchalnego jarzma i każda feministka z łatwością zdezawuuje moją teorię, wskazując, że mężczyźni nie są po prostu wystarczająco rozgarnięci, by wymyślić podobny spisek. Niemniej, jako wstęp do refleksji nad artykułem Anny Wosińskiej o "męskim szowinizmie" (Ta męska szowinistyczna... technika, CW 42/99), ta śmiała hipoteza wydaje mi się całkiem stosowna. Zanim jednak zacznę sobie dworować z feministek, muszę zapewnić sobie solidne alibi. Zgodnie z hasłem: "To, co osobiste, jest polityczne" głoszonym w latach 60. przez amerykański ruch kobiecy, moje polityczne alibi będzie osobiste.

Teorie na doktoraty

Wychowałem się otóż w rodzinie, w której władzę dzierżyła moja Matka, kobieta o silnych wodzowskich predyspozycjach i żelaznym charakterze. Całe życie uważałem więc za rzecz zupełnie naturalną, że rządzą nami kobiety - wliczając w to liczne "szefowe", jakie zdarzyło mi się mieć w mej długiej zawodowej karierze. Tyle o przeszłości. Gdy natomiast chodzi o przyszłość, to wspomnę tylko, że jedynym moim potomkiem jest Kasia, niewątpliwa kobieta w każdym calu, ale przy tym osoba zdecydowana, że zostanie kiedyś prezydentem kraju, w którym się urodziła. Co akceptuję z mieszanymi zresztą uczuciami, wiedząc jak ciężkie jest życie amerykańskich prezydentów.

Niby więc jestem feministą zarówno z racji wychowania, jak i wyrachowania. Wszystko jednak zależy od tego, co się pod pojęciem "feminizmu" rozumie. Nie jest ono bynajmniej tak jednoznaczne jakby chciało nas przekonać wiele współczesnych wojowniczek o prawa kobiet, o czym przekonałem się po osiedleniu się w Ameryce. A jeszcze dokładniej - po wejściu w amerykańskie środowisko akademickie. Losy amerykańskiego feminizmu wydają mi się ważną i interesującą przestrogą. Narodzony jako ruch polityczny, który w latach 60. nabrał nowego wigoru, feminizm ostatecznie znalazł sobie bazę i schronienie na wyższych uczelniach, ku którym naturalnie grawitowała lewica brzydząca się wielkim kapitałem i korporacyjną kulturą. Aby jednak uzasadnić swój akademicki byt, ruch feministyczny musiał przywdziać intelektualne szaty, stworzyć "teorię," pozwalającą na pisanie doktoratów niezbędnych do akademickiego awansu i ustanawiania niezależnych katedr i wydziałów. Teoria ta, w wielu przypadkach radykalna i kontrowersyjna, w kwestiach dotyczących nauki i techniki zrodziła dziwolągi ("feministyczna nauka i technika," odwołująca się do Heideggera, Nietzschego i Foucaulta, odrzucająca patriarchalny "logocentryzm" itp.).

W okopach feminizmu

Przyjmując swoje polityczne postulaty za aksjomaty nowej teorii, amerykańskie akademickie feministki okopały się w wielu przypadkach na pozycjach trudnych do obrony (takich jak postulat, że wszelkie różnice pomiędzy mężczyznami a kobietami mają źródło w wychowaniu i środowisku, a nie genetycznych predyspozycjach). Równie trudne dla wielu z nich okazało się przyznanie do błędów. Choć intelektualna elita akademicka nadal w dużej mierze nadaje ton publicznej debacie na temat równości kobiet i mężczyzn, termin "feminizm" zarekwirowany przez stosunkowo nieliczną grupę politycznych aktywistek (i aktywistów) stał się dziś dwuznaczny i nie jednoczy już wszystkich zwolenników poprawy szans kobiet. Znów, gdy w grę wchodzi postęp uczyniony przez kobiety amerykańskie w dziedzinach nauk ścisłych i nowoczesnych technologii, to tak wąsko zdefiniowany "feminizm" raczej go opóźnił niż przyspieszył.

Do generalnej konfuzji przyczynia się też rzadko otwarcie anonsowana zmiana pewnych fundamentalnych aksjomatów. Jeśli przed trzydziestu laty oburzenie feministek wywoływała sugestia, że "kobiety są inne od mężczyzn", to dziś z podobnym ferworem odrzucona jest insynuacja, iż przeciwnie "kobiety są takie same jak mężczyźni". Ten zamęt i konfuzja służą pewnemu celowi, jest to cel polityczny, ale nie poznawczy. Przyczyniają się one do zbijania z tropu naiwnych mężczyzn, którzy chcieliby się przypodobać feministkom, udając, że rozumieją dobrze o co im chodzi. Skazani są na ciągłą niepewność - i dobrze im tak.

Jedna z trudności, z jakimi dziś boryka się feminizm, wynika z faktu, że ruch ten, właściwie jakolwiek na to patrzeć, odniósł spektakularne zwycięstwo, a jak wiadomo - gdy Pan Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze życzenia. Prawdziwa bądź rzekoma dyskryminacja jest bowiem racją bytu radykalnego feminizmu. Trzeba więc odrzucić możliwość przyznania się do sukcesu. Można to robić czepiając się, na przykład, mężczyzn, że jak coś robią - na przykład komputery, pagery czy telefony komórkowe - egoistycznie myślą tylko o sobie i robią je tak, by im samym dobrze służyły. W domyśle - gdyby rozwijaniem technologii zajmowały się altruistyczne i opiekuńcze kobiety, to myślałyby tylko o tym, jak zadowolić mężczyzn. Czyli, paradoksalnie, na jedno by wyszło.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200