La Grave

Wjeżdżając do La Grave La Meije, trudno się zachwycić. Budynki są szare, liczba knajp również nie powala na ziemię. Trzy sklepy narciarskie przykuwają jednak uwagę. Znaleźć tam narty carvingowe? Mało prawdopodobne.

Wjeżdżając do La Grave La Meije, trudno się zachwycić. Budynki są szare, liczba knajp również nie powala na ziemię. Trzy sklepy narciarskie przykuwają jednak uwagę. Znaleźć tam narty carvingowe? Mało prawdopodobne.

Wszystkie modele są długie - do dwóch metrów, i grube - pod butem nawet 20 cm. Mamy za to spory wybór wysokogórskiego sprzętu asekuracyjnego: uprzęże, sondy, łopatki, czekany.

Zobacz również:

  • GenAI jednym z priorytetów inwestycyjnych w firmach
  • Szef Intela określa zagrożenie ze strony Arm jako "nieistotne"
  • International Data Group powołuje Genevieve Juillard na stanowisko CEO

W centrum miejscowości znajduje się słynny telepherique, czyli kolejka. Pierwszy przystanek na 1800 m, pośrednia stacja na 2400. Tam się przesiadamy i wjeżdżamy na 3100. Stąd do najwyższego punktu lodowca można dostać się wyciągami orczykowymi. Zjazdy rozpoczynamy z pułapu 3650. Na tym poziomie również znajduje się linia startu dorocznego derby - wyścigu freeride'owego. To właśnie ta impreza przyciąga maniaków jazdy pozatrasowej. Zwyczajowo odbywa się na przełomie marca i kwietnia. Dni są wówczas długie. Słońce zazwyczaj praży, więc w trzech knajpach przy stokach można znaleźć wytchnienie po karkołomnych zjazdach.

Mała reminiscencja… Pokonujemy wielki kocioł. Jedziemy w puchu, spontanicznie krzycząc z radości. Świeci słońce. Pogoda wymarzona do narciarstwa. Dojeżdżamy do żlebu, który kończy się nad jeziorem. Jest szeroki na 8 m, długi na 150 m i niemal pionowy. Pierwsza połowa to oblodzone muldy, druga - lodowa gładź. Po drugim zakręcie tracę równowagę. Zaczynam spadać, odbijając się od muld. Jedyna myśl: nogi skierować do dołu i próbować wyhamować. W końcu się obróciłem i zmniejszyłem prędkość, jednak znowu wpadam na twardy pagórek, który mnie wyrzuca w górę, i znowu koziołkuję. W końcu zatrzymałem się na ostatniej muldzie. Muldzie ostatniej szansy. Potem hamowanie zapewniłyby mi dopiero skały. W oczach kolegów panika. Z bólu pękają mi biodro i bark, ale to i tak małe obrażenia. Kask i żółw (ochraniacz na kręgosłup) z pewnością się przydały. W tej chwili zrozumiałem, dlaczego część narciarzy w La Grave jeździ w alpinistycznych uprzężach. Gdy stok jest zbyt trudny, wkręcają śrubę w lód i na linach opuszczają się do bezpieczniejszego miejsca. Nie zawsze opłaca się ryzykować jazdę w takim oblodzonym żlebie. Najmniejszy błąd może skończyć znacznie gorzej niż mój 70-metrowy upadek. Gdy próbowałem się podnieść, martwiłem się tylko o to, czy zdołam się pozbierać przed piątkowym wyścigiem. W końcu to z jego powodu w ogóle się tutaj znaleźliśmy.

Derby de la Meije

La Grave

W wyścigu przychodzi czas na oddzielenie mężczyzn od chłopców. Ci pierwsi dalej jadą na "krechę", pozostali skręcają. Dla najszybszego Oliviera Meyneta (Francja) wyścig trwał 4: 06.7 minut.

Po nartach natomiast większość zbiera się w barze hotelu Castillian, gdzie na makiecie masywu lub po prostu pokazując palcem w oddali, opowiada się, któredy i z jakimi przygodami udało się zjechać. A przygody spotykają narciarzy podczas każdego zjazdu. Wspomniane uprzęże nikogo tutaj nie dziwią, bo do wielu tras można dotrzeć dopiero po zjechaniu odcinka na linach. Do tego właśnie służą fat skis, kaski, liny, karabińczyki i śruby lodowe. Wielkie połacie puchu, strome żleby, ryzyko lawin i wpadnięcia w szczelinę lodowcową… witamy w La Grave! To jedno z niewielu miejsc w Europie, gdzie jedynym tematem rozmów przy piwie jest jazda poza trasami. Wyratrakowane obszary stanowią tutaj zaledwie promil możliwości zjechania nieprzetartymi szlakami. Może właśnie dlatego przed dziewiętnastu laty grupa zapaleńców postanowiła zorganizować Derby de la Meije - freeride'owy wyścig, nie tylko narciarski. Zawodnicy startują dziesiątkami, co minutę. To wymóg bezpieczeństwa, bo derby zyskuje na popularności z roku na rok i zjeżdża się tu około tysiąca śmiałków (kiedyś startowali wszyscy na "trzy, cztery“), którzy walczą o prymat w środowisku off piste'owym. Dominują oczywiście narciarze. Zarówno pod względem liczby, jak i szybkości na trasie. Najszybszy snowboardzista plasuje się przeważnie około 20. lokaty. Wyróżnia się również kategorię monoski oraz "inne napędy“ (od rowerów, przez paralotnie, do dętek traktorów). Normalnie finisz znajduje się w samym La Grave, tuż przy dolnej stacji kolejki, na poziomie 1400 m. Start natomiast tam, dokąd można dojechać orczykiem z 3200 m, czyli na 3650 m. Początek trasy to około 1,5-kilometrowa prosta, którą pokonuje się na "krechę". W zasadzie bez wyjątku wszyscy jadą na wprost, by rozpędzić się przed 400-metrowym trawersem sprawiającym problem szczególnie snowboardzistom jadącym bez kijków. Dalej trzeba odpiąć narty, wspiąć się 20 m i dojść do ścianki rozpoczynającej właściwy zjazd. W tym miejscu przychodzi czas na rozdzielenie mężczyzn od chłopców. Ci pierwsi dalej jadą na "krechę", pozostali jadą, skręcając. Dla najszybszego Oliviera Meyneta (Francja) wyścig trwał 4: 06.7 min. Najwolniejszy zmierzony czas to godzina i 20 minut. Wystartować może każdy, kto zaakceptuje regulamin derby. Opłata wynosi 60 euro (65 z dodatkowym ubezpieczeniem, którego nie warto sobie odmawiać), inne "środki napędowe" (paraglidy, pontony, bigfooty). Mrozi krew w żyłach pierwsza seria, która w garści trzyma zwinięte spadochrony. W kolejce kilkuset chętnych - pobudza to wyobraźnię potencjalnych prędkości. Dopiero później okazuje się, że są to paralotnie, na których narciarze dolatują do mety. Zróżnicowanie poziomu również jest znaczne. Od ubranych w gumy zjazdowców na pucharowych nartach downhillowych i do superG, po przebierańców, dla których liczy się tylko udział i... zainteresowanie mediów. Derby de la Meije stanowi wyjątkową imprezę, na którą ściągają najlepsi zawodnicy z całego świata. Oczywiście, trzon stanowią Francuzi, ale są także Amerykanie, Kanadyjczycy, Włosi, Skandynawowie i Polacy.

Nie wszyscy freeriderzy jednak startują w zawodach. W miasteczku został Bruno Florit. Legenda wolnego narciarstwa, teraz prowadzi w miasteczku sklep z własną linią odzieżową. Na jednej z koszulek widnieją dwie postaci: jedna z krótkimi nartami, druga z bardzo długimi. Ta z krótszymi jest podpisana jako "konsument", druga "narciarz". Z dumą pokazuje dwuipółmetrowe narty do skoków narciarskich. Normalne wiązania zjazdowe i zmieniona grafika na wierzchniej stronie deski. "Próbowałem na niech zjeżdżać. Wjechałem na szczyt, przypiąłem je. Po kilku skrętach otrzepałem i wróciłem do domu. To nie są narty do skręcania" - stwierdza ze śmiechem. Teraz są atrakcją turystyczną. Podobnie jak deska snowboardowa o długości 2,3 m. Na niej jednak z powodzeniem można zjedżać, tylko w puchu. Obok stoi pierwsza deska w La Grave. Pochodzi z 1983 r. "Dla mnie startowanie w zawodach jest pewnym wypaczeniem sensu freeride'u. Mimo że mieszkam w La Grave od 19 lat, nigdy nie startowałem w derby" - przyznaje. Dowód jego umiejętności? To właśnie jego zdjęcie znalazło się na okładce francuskiego magazynu Skieur przy okazji jubileuszowego, pięćdziesiątego wydania.

Freeride to emanacja wolności. Bycie zawodnikiem oznacza natomiast wprowadzenie pewnego rygoru, który źle wpływa na filozofię. Przy okazji zawodów do La Grave zjeżdżają się nie tylko miłośnicy białego szaleństwa w wymiarze ekstremalnym, zajmujący się tym profesjonalnie.

Atmosfera jest magnetyczna

La Grave

Uprzęże nikogo nie dziwią, bo do wielu tras można dotrzeć dopiero po zjechaniu odcinka na linach. Do tego właśnie służą fat skis, kaski, liny, karabińczyki i śruby lodowe. Witamy w La Grave!

Derby to nie tylko wyścig. To festiwal kulturalny, kulinarny, muzyczny. Pojawiają się cyrkowcy, muzycy, malarze, szeroko rozumiani artyści, którzy również połknęli bakcyla. Wieczorami odbywają się występy, koncerty, happeningi. Nikt się niczym nie krępuje. Ludzie są niezwykle otwarci. Dominuje temat stoków pod La Meije i sposobu ich pokonania, wybranych dróg, przygód, upadków, legend z nimi związanych. Atmosfera jest magnetyczna. Pozanarciarskim tematem przewodnim jest Tybet. Flagi widnieją niemal wszędzie. Można podpisać petycję do rządu chińskiego. To największe wydarzenie w La Grave. Powoli rozwija się również inna impreza freeride'owa, tyle że odbywająca się w lipcu - Fat Wheels. Grube koła charakteryzują rowery do jazdy pozatrasowej, a więc latem do tej mieściny w Alpach Wysokich zjeżdżają się ekstremalni rowerzyści. Jednak ich celem jest udział w konkursie fotograficznym, a nie zawody sportowe. Liczą się pomysł i zrobienie zdjęcia w górach lub mieście z dwoma rowerzystami w kadrze. Organizatorem festiwalu jest Bruno Florit, który prowadzi jeden ze sklepów w La Grave.

Ludzie w La Grave poszukują. Wrażeń, przygód, czegoś nowego, fantazyjnego. Poszukiwania te realizowane są w górach, bo to one dominują nad tą położoną na wysokości 1400 m wioską. Gdy już turyści opuszczą zakątek, mieszkańcy zamykają sezon narciarski zjazdem do dolnej stacji kolejki. Nie jest istotne, że śnieg już stopniał i zjeżdżają po trawie. Takie jest La Grave.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200