Kosmos rozpaczy i złudzeń

Mimo zastrzeżeń, o których Pan mówił, Internet jest jednak coraz powszechniej stosowany do zdalnej edukacji.

Tak, i przyjmuje to różne formy. Dzisiaj niektórzy prelegenci nie przyjeżdżają już w ogóle na konferencje naukowe, tylko wysyłają pliki ze swoimi prezentacjami do wyświetlenia, albo pojawiają się na ekranie w trybie telekonferencji. Nie czują potrzeby bycia na miejscu. Zamiast nich pojawia się ich elektroniczne symulakrum. Filozofia telekonferencji jest taka - wysłać swojego sobowtóra w różne, odległe miejsca. Mówienie przez ekran jednak osłabia interaktywność przekazu. Prawdziwa interaktywność może być tylko między żywymi ludźmi, nigdy jej nie będzie w Internecie czy innych mediach. To, z czym mamy do czynienia w sieci, to tylko ułuda interaktywności, a nie prawdziwa interaktywność.

Dzięki technologiom pozwalającym tworzyć symulakra możemy być jednak w większej liczbie miejsc, a w pewnym sensie również w kilku miejscach jednocześnie, dotrzeć ze swoim przekazem do większej ilości odbiorców...

To trochę przypomina sytuację, jak by stanąć na targowisku i próbować przemawiać do zgromadzonego tłumu. Teoretycznie są szanse dotarcia do wszystkich obecnych, kto jednak tak naprawdę będzie tego słuchał? Trzeba mieć duże nazwisko, żeby to się udało. Technologia przekazu nie ma tu nic do rzeczy.

Niektórzy porównują Internet właśnie do targowiska, mówiąc że jest tam wszystko - i rzeczy ważne, i śmieci.

Wyszukiwanie wartościowych, cennych informacji w Internecie jest rzeczywiście prawdziwą sztuką. Obniżenie bariery publikacji powoduje, że w sieci oprócz informacji ważnych i prawdziwych znajduje się też wiele treści zamieszczanych przez nieodpowiedzialnych autorów. Internetowe źródła trzeba sprawdzać, np. przez ich porównywanie z publikacjami papierowymi, na uczelniach, w bibliotekach. Mało kto to robi.

Moim zdaniem, przedsięwzięcia typu Wikipedia są bardzo ryzykowne. Gdy każdy może zamieszczać co chce, to nikt nie bierze odpowiedzialności za wiarygodność tego, co się publikuje. To może nieść negatywne skutki, bo część studentów np. traktuje te zapisy jako wiarygodne, nie zadając sobie trudu ich weryfikacji. Osoba, która chce czerpać wiedzę z Internetu, narażona jest w dużym stopniu na ryzyko spotkania z dyletantem. Nie mówiąc o tym, że czasem ktoś próbuje celowo wprowadzić innych w błąd.

Jak wobec tego uczyć wartościowania informacji dostępnych w sieci?

To bardzo ważne zagadnienie, ale dotyczy nie tylko Internetu, również całego społeczeństwa demokratycznego. Każdy przecież może dzisiaj wystąpić na forum publicznym i powiedzieć, co chce. To wcale jednak jeszcze nie oznacza, że jego wypowiedź jest wiarygodna. Jak sprawdzić, czy można jej zaufać? Mamy dzisiaj do czynienia z rynkową grą informacji. Nie wiem, czy coś da wprowadzanie jakichkolwiek regulacji prawnych w tej materii. Trzeba raczej na własną rękę weryfikować dostępne wiadomości. Duża część internautów nie zadaje sobie jednak tego trudu. Myślę, że wiele by zmienił zwyczaj sygnowania własnym imieniem i nazwiskiem wszystkich informacji zamieszczanych w Internecie. Ale to jest chyba utopia.

Czyli ceną za łatwiejszy dostęp do informacji jest zwiększona trudność oceny jej jakości? Można powiedzieć, że zyskując swobodny dostęp do nieograniczonych zasobów wiedzy i informacji, musimy jednocześnie włożyć więcej wysiłku w dotarcie do właściwych, wartościowych przekazów.

Musimy się przede wszystkim nauczyć nieufności wobec treści zamieszczanych w Internecie. Jest to trudne, gdyż strony internetowe wabią użytkowników pozorami profesjonalizmu. Atrakcyjna oferta, budząca zaufanie swoją autorytatywną formą, nie skłania do weryfikacji przekazu. Rodzi się też poczucie, że właściwie istnieje nieskończona ilość równorzędnych prawd, które można rozpowszechniać bezkarnie w cyberprzestrzeni.

Jakie to może mieć konsekwencje dla życia społecznego, dla kultury?

Czeka nas głęboka zmiana ludzkiego odczuwania własnej tożsamości. Zmieni się także prawdopodobnie paradygmat tradycyjnej religijności, która dotąd była oparta na przekonaniu, że człowiek ma tylko jedną duszę. Być może stopniowo pojawi się "dusza mozaikowa", nowy paradygmat istnienia wielotożsamościowego, życia wirtualnego, równoległego do życia rzeczywistego. Sieć będzie pozwalała żyć paroma życiami alternatywnymi równocześnie. Przy czym to życie w wirtualnym świecie będzie tak samo intensywnie przeżywane jak prawdziwe i będzie zajmować coraz więcej czasu. Nawet jeżeli będziemy wiedzieli, że przebywamy w sztucznym świecie, to nie będziemy w stanie oprzeć się psychologicznemu oddziaływaniu cyberprzestrzeni. Jakie to będzie miało skutki dla funkcjonowania człowieka w realnej przestrzeni społecznej? Jak będzie w takiej sytuacji zwielokrotnienia światów i tożsamości żył, jak będzie podejmował konkretne decyzje, np. w sferze politycznej czy życia rodzinnego? Nie znamy odpowiedzi na te pytania.

Wydaje się, że poważne problemy może mieć w przyszłości także Kościół, gdyż doświadczenia internetowe nie pozostaną bez wpływu na strukturę doświadczenia religijnego. Być może Kościół będzie korzystał w większym niż dotąd zakresie z możliwości oferowanych przez nowe technologie. I nie chodzi tu tylko o wykorzystanie Internetu do rozpowszechniania treści religijnych, a więc elektroniczną ewangelizację, która już teraz w Internecie występuje. Być może kościelni programiści będą też tworzyć w oparciu o Biblię wirtualne światy równoległe, po których człowiek będzie mógł wędrować, siedząc przed ekranem swojego komputera. Powstanie wirtualny obraz rzeczywistości metafizycznej, tak sugestywny, że niemal dotykalny. Kto wie, może powstaną nawet interaktywne programy, w których człowiek będzie "rozmawiał" z Bogiem widzianym na ekranie, a Bóg będzie mu "odpowiadał" na jego pytania zgodnie z duchem Ewangelii.

Furorę, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, robi gra Second Life. Polega ona na wcielaniu się przez ludzi w różne role w wirtualnym świecie. Po zalogowaniu się do serwisu tworzy się swojego cyfrowego sobowtóra awatara, który w naszym imieniu udziela się w wirtualnej rzeczywistości. Możemy go zrobić właścicielem sklepu, kafejki, dziennikarzem "lokalnej" gazety, możemy kupić działkę lub dom.

To trochę przypomina poczynania niektórych pisarzy opisujących swoje zmyślone życie. Na przykład Gombrowicz opisywał swoją fikcyjną karierę w Szwecji, w której nigdy nie był. W obu przypadkach jest to wyraz realizacji zastępczej - kiedy nie można czegoś osiągnąć w realnym życiu, szuka się rekompensaty w świecie wirtualnym. Zresztą u Gombrowicza to była świadoma gra z własną tożsamością.

Second Life wydaje mi się jakąś formą zastępczą religii w społeczeństwie, które od religii odchodzi. Można to traktować jako chęć przebywania w specyficznie pojętym niebie, niebie kapitalistycznej szczęśliwości. Ci, którzy nie wierzą w niebo tak jak je przedstawia religia, tworzą sobie ziemskie raje, w których mogliby być szczęśliwi. Powołują do życia niebo zastępcze. Internet dobrze się do tego nadaje, bo umożliwia zbudowanie wirtualnej wspólnoty na wspólnym marzeniu o innym życiu, które byłoby tak samo intensywne jak życie realne.


TOP 200