Ewolucja na planecie m@łp?

IT stale powiększa skalę tego opóźnienia. Technologie dysruptywne zrywają ciągłość i wymagają nowych strategii adaptacyjnych od ludzi i organizacji. Nie ma czasu na to, co się określa jako sustaining stage. Mechanizm akceleracji jest dość prosty: innowacje technologiczne wymagają olbrzymich nakładów na badania, rozwój i wdrożenia. Zwrot tych nakładów byłby możliwy tylko przez długie i rozciągnięte w czasie serie produkcyjne. Ze względu na czynnik nowości produkcja musi być krótka w czasie, za to marketing i sprzedaż muszą być rozległe w przestrzeni, czyli w skali globalnej. To jest mechanizm samonapędzania, mówiąc za Josephem Schumpeterem - pęd do destrukcji i dekonstrukcji oraz tworzenia ciągle czegoś nowego.

Wolność w nadzorowanym parku?

W takich warunkach łatwo stracić busolę. Stąd trudność, z jaką cywilizacja i kultura zmagają się szukając jakiejś równowagi. Co chwilę jednak pod wpływem nowości pojawia się jakaś nowa dysfunkcja, która utrudnia eliminowanie wspomnianego opóźnienia kultury społecznej wobec coraz to nowszych generacji narzędzi. Powtórzę zatem, że największym problemem naszych czasów nie jest już przystosowanie się do środowiska naturalnego, jak w poprzednich epokach, lecz do środowiska technologicznego, a także społecznego, które także ciągle się zmienia na skutek multiplikujących się interakcji, komunikacji hiperpersonalnej, jak ją nazywa J. B. Walther.

Wzmaga to bóle adaptacji. Być może łatwiej będzie o tę adaptację w cyberprzestrzeni niż w realu, w której sieciowa Multitude - rzesza samoorganizujących się podmiotów - znajdzie jakąś formułę organizacji społecznej. "Cyberprzestrzeń nie zmienia relacji władzy i ekonomicznej nierówności między ludźmi... ułatwia «liberalną» ewolucję w gospodarowaniu informacją i wiedzą. Liberalizm ten należy rozumieć w najszlachetniejszym sensie - jako brak arbitralnych ograniczeń prawnych, szansę dla rozwoju talentów, wolną konkurencję drobnych producentów na możliwie przejrzystym rynku. Innowacja zastępuje tradycję. Teraźniejszość, a raczej przyszłość zastępuje przeszłość. Liczy się to co się dopiero pojawi, a to nadejdzie tylko wtedy, gdy to co mamy zostanie wywrócone do góry nogami. Choć system taki sprzyja znakomicie innowacyjności, jest trudnym miejscem do życia, gdyż większość ludzi woli mieć jakąś pewność co do przyszłości, niż żyć w ustawicznej niepewności" - pisze J. Surowiecki (Wisdom of Crowds, 2005).

Wolność zatem nie musi jawić się jako hasanie po nadzorowanym parku. Pankonektywność nie musi dawać pełnej władzy w ręce nielicznych, bo wprawdzie wszyscy mogą być namierzalni i widzialni, co jest zasadą panoptikonu, ale widzialni będą także strażnicy, a to już jest synoptikon. Potrzebny jest jednak jakiś algorytm decentralizowania nadzoru nad tym mechanizmem przejrzystości, aby nie był on skoncentrowany w jednych rękach. Jak utrzymać check and balance, aby dostęp do niego był rozłożony na wiele podmiotów: instytucje rządowe, policyjne, ale i społeczności lokalne, uniwersytety, kościoły i inne organizacje pozarządowe? David Brin, autor głośnej przed laty książki "The Transparent Society" nie ma wątpliwości: każdy obywatel powinien mieć poprzez własny PIN dostęp do rządowych i biznesowych baz danych, żeby mógł wiedzieć, co o nim tam jest. Bez tego mówienie o wolności nie ma sensu. Chodzi o to, aby dysponowanie informacją i wiedzą nie dawało komuś przewagi.

Zmęczenie cyfrą

Jakaś kultura adaptacyjna, funkcjonalna dla Connected Word musi powstać. Będzie ją wyznaczał imperatyw kompetencji. W perspektywie 10-15 lat dojdzie do pełnego nasycenia większej części świata w IT. Wymierać będą pokolenia analogowe, świat zdominowany zostanie przez dzisiejszą net generation. Jeśli wszyscy, którzy tego zechcą, będą mieć dostęp do Internetu, to zniknie sam z siebie problem luki cyfrowej. Dyfuzja technologii będzie tę lukę zasypywać, oczywiście w zakresie standardowych urządzeń, zawsze będą bowiem innowacje, które będą utrzymywać różnice statusowe. Nie będzie jednak na tym tle wykluczenia, co najwyżej dobrowolne samowykluczenie, ucieczka od społeczeństwa informacyjnego wynikająca z digitization fatigue, przesytu technologicznego. W modzie będą więc analogowe nisze - nie tylko to, co nigdy nie da się ucyfrowić, ale także to co będzie cyfrowe, ale "dla szpanu" chce się od tego uciec.

Problem wykluczenia zastąpi inny, bo każda pokonana bariera odsłania inną, nieraz trudniejszą do pokonania. Chodzi o różnicowanie się potencjałów informacji, wiedzy i kompetencji. W miarę jak rośnie infomasa, grupy o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym i wyższym poziomie wykształcenia przyswajają nową wiedzę szybciej niż grupy o niższym statusie, co zwiększa lukę kompetencyjną między obu grupami. Ci pierwsi to klasa kreatywna, jak ją nazywa Richard Florida. Bo imperatyw kompetencji i twórczości staje się najsilniejszą sprężyną rozwoju zaawansowanego społeczeństwa cyfrowego. Chodzi zwłaszcza o kompetencje nowomedialne. Technologie będą coraz bardziej friendly, ale "nie dla idiotów", potrzebne będą umiejętności ich personalizowania, wyrażania siebie, swej tożsamości itp. Stąd olbrzymie znaczenie nowej edukacji medialnej, która powinna być domeną sfery publicznej, ale biznes też nie będzie od niej stronił. Stawia to przed tą edukacją kwestię przygotowania wstępujących pokoleń do odbioru zawartości, zwłaszcza recepcji i kontekstualizowania obrazów. Jest to tym istotniejsze, że wobec nadmiaru cyfrowych symboli wszyscy mogą nimi manipulować.

To, jak nowinki IT wpływać będą na nasze życie - pracę, naukę, zabawę itp., zależy od wielu czynników, z których dwa wydają się najważniejsze: strategie korporacyjne w zakresie sprzętu, oprogramowania i zawartości oraz realnie odczuwane potrzeby komunikacyjne użytkowników. Pytanie, na ile możliwy jest kompromis między tymi strategiami i wartościami. A od niego bardzo wiele zależy.

Autor jest profesorem socjologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie i wiceprezesem Fundacji ProCultura. Poprzednie części cyklu o hiperkapitalizmie ukazały się w Computerworld nr 24/2007, 25/2007 oraz 32/2007.


TOP 200