Dymek z papierosa, czyli o ukrytej potędze sieci

Lubię wiedzieć

Procesy wymiany symbolicznej przez lwią część dziejów dokonywały się twarzą w twarz, co ograniczało ich zasięg i utrzymywało małe, zamknięte struktury społeczne. Rozwój środków transportu, książki, prasy, a jeszcze bardziej telefonu rozszerzał ten zasięg. Dziś w wieku Internetu i komórki nie ma potencjalnie ograniczeń. To uświadamia nam, jak epokowymi wynalazkami są te media. Przyhamowały one triumfalny pochód mediów masowych zmuszających do odbioru monoaktywnego; rozszerzyły skalę komunikacji interaktywnej. Kontestowanie mediów masowych ma więc głębokie uzasadnienie. Nie chodzi bowiem tylko o racjonalne gospodarowanie uwagą, podtrzymywanie więzi w rodzinie czy społecznościach lokalnych. To oczywiście ważne, ale ważne jest także pielęgnowanie sztuki rozmowy, wymiana myśli, wyrabianie w sobie empatii itp.

Bogdan Pilawski w jednym z felietonów podaje ciekawy przykład pewnego plemienia indiańskiego, żyjącego w wysokich Andach, którego członkowie nie mają pojęcia, ile warte są produkowane przez nich płody rolne, bo nie mając środków transportu i łączności po prostu nie wiedzą, co ile na rynku kosztuje. Przypomina mi się odwrotna sytuacja opowiadana w starym żydowskim szmoncesie o pewnym kupcu, który dopytywał się na targu o cenę każdego produktu, ale niczego nie kupował. Gdy więc zirytowani kramarze ponaglali: kupujesz, czy nie? - odpowiadał, nie kupuję, a tylko dopytuję, bo lubię wiedzieć. Ta postać to prototyp konsultanta handlowego, dziś nazywanego szumnie trendologiem rynku. Może być ona symbolem społeczeństwa wiedzy (u nas takim symbolem są niestety raczej tylko teczki SB - triumf wiedzy o społeczeństwie).

Rysy na portrecie

Żeby nie popadać w nadmierny optymizm, należałoby również dostrzec rysy na tym obrazie, które ten optymizm mącą. Pokazują one bowiem poważne sprzeczności infokapitalizmu (one były zawsze, bo nie ma systemu bez sprzeczności). Przed ponad 30 laty opisał je Daniel Bell w Cultural Contradictions of Capitalism (chociaż wtedy miały jednak inną naturę).

Jedną z tych sprzeczności jest rozziew między społeczną naturą tworzenia dóbr symbolicznych, które krążą w przestrzeni publicznej, a ich przywłaszczaniem poprzez zbyt ortodoksyjne ich wtłaczanie w gorset regulacji. Przykładowo, ruch "Creative Commons" próbuje znaleźć jakiś rozsądny kompromis między pokusą komunizmu w sieci (uspołecznienia własności intelektualnej) a nadmierną jej prywatyzacją.

Drugą sprzeczność uświadomiłem sobie zapoznawszy się z kilkoma artykułami publikowanymi w nieocenionych "Kontekstach" tygodnika Computerworld. Tak znakomity w adaptowaniu się do nowych trendów, wchłanianiu ich i oswajaniu wpada kapitalizm w zastawioną przez siebie pułapkę wykorzystywania IT do zwiększania kontroli nad ludźmi. Z wielu raportów dowiadujemy się, że obowiązująca kultura zarządzania przez kontrolę obejmuje nie tylko sfery związane z samą jakością produkcji (bo to zrozumiałe), ale także takie, które nie powinny być zbyt rygorystycznie monitorowane. Na przykład chodzi o te formy kontroli, które pozbawiają pracowników możliwości poczatowania sobie w godzinach pracy. Tymczasem te czaty często są także pracą, tyle że inną. Jeśli to się będzie przenosić na szersze sfery życia społecznego, to skutki niedługo dadzą o sobie znać w postaci atrofii kapitału społecznego i demokracji.

Chodzi o generalny problem ryzyka. Ulrich Beck w swej świetnej książce "Risikogesellschaft", po raz pierwszy wydanej ponad 20 lat temu, nie rozwija jednak tego aspektu, koncentrując się na zagrożeniach. Tymczasem najistotniejsze jest pytanie, jaki jest bilans strat i zysków ryzyka, a jaki działań na rzecz jego ograniczania. Im większe nasycenie technologiami, tym trudniej to ryzyko minimalizować, a wyraźnie jest taka pokusa.

Jestem przekonany, że społeczeństwo bez ryzyka, pławiące się w swym bezpieczeństwie, byłoby nietwórcze. Na szczęście jest to sytuacja tylko hipotetyczna. Weźmy dla przykładu spam. Mamy silną tendencję do jego eliminowania, bo wiadomo, że przynosi straty. Ale nie wiemy, jakie będą koszty nazbyt skutecznych programów antyspamowych, które razem ze spamowym chwastem niszczą pożyteczne roślinki. Sam zauważam, że od kiedy mój dostawca sieciowy zainstalował lepsze filtry, w katalogu Norton antispam folder umieszczane są całkiem potrzebne mi rzeczy, albo w ogóle do mnie nie dochodzą najróżniejsze informacje, np. z ofertami udziału w konferencjach. Wiadomo, że wojna programistów antyspamowych ze spamerami będzie się toczyć, jedni będą chcieli przechytrzyć drugich. Dzięki temu rozwija się nieśmiertelna bujność życia i tworzenia. Przekonuje mnie Jakub Chabik, że jeśli spam, phishing, spyware i inne świństwa mają być ceną za rezygnację z maksymalnej kontroli nad siecią, to warto płacić taką cenę. Alternatywą jest bezpieczeństwo na zadupiu.

Zresztą totalna kontrola jest nieskuteczna; nosi bowiem wszelkie wady systemów totalitarnych. Nie da się skutecznie kontrolować zwłaszcza systemów złożonych, bo liczba ich elementów składowych jest nieograniczona. Przekonująco dowodzi tego Bruce Schneier w książce "Beyond Fear: Thinking Sensibly Abort Security In an Uncertain Word" (wywiad z nim zamieścił Computerworld z 21.10.2003). Iluzją jest poszukanie jedynego systemu zabezpieczeń, każdy tajny element jest pułapką. Zgodnie z zasadą de Kerckhoffa każda nowa tajemnica to kolejny słaby punkt systemu. Jeśli cały kod scentralizowany jest w jednym chipie, to łamiąc ten kod odkrywa się wszystko. Dobry system powinien być zdecentralizowany w wielu modułach: zapaść jednego nie niszczy systemu. Koniec końców ważniejszy jednak od technologii jest człowiek jako stróż - jednak człowiek niezalgorytmizowany, bo w przeciwnym razie będzie łatwy do rozszyfrowania.

<hr size=1 noshade>Prof. Kazimierz Krzysztofek wykłada w Szkole Wyższej Socjologii Społecznej w Warszawie; jest także wicedyrektorem Warszawskiego Instytutu Badawczego przy Fundacji Pro Cultura (http://www.procultura.pl ).


TOP 200