Dokąd zmierza Internet

3. Bogate media

Chodzi o media w ogóle, niedługo przestaniemy bowiem mówić o nowych mediach jako tych computer-based, a o mediach w ogóle, bowiem cyfryzacja zaciera różnicę między jednymi i drugimi. "Mówią" one już jednym, binarnym językiem. W tym scenariuszu chodzi o priorytet innowacji technologicznych, czyli raczej o disruptive niż sustaining technology. Ta "biegunka innowacji" zmusza do ciągłej adaptacji do środowiska technologicznego, na co nie każdego stać. Bogate media to różnorodność wszystkiego: produktów, rynków, nabywców itp. Jest to model nastawiony nie na pojedynczego użytkownika, któremu oferuje się jedno uniwersalne narzędzie (PDA i inne typy komunikatorów), a na multiperson i multidevice. To powoduje, że na rynek trafia cała masa różnorodnych produktów.

Widać w tym podejście liberalne: każdemu to, na co ma ochotę, ale oczywiście dominuje interes wielkich graczy, ponieważ jest to wbrew pozorom strategia corporate driven, a nie user centered. Technologie są tworzone z myślą o użytkownikach o odpowiedniej sile nabywczej i fascynujących się nowinkami. Wielu z nich nabywa te produkty nie tyle dla zaspokojenia jakiejś silnie odczuwanej potrzeby użytkowej czy samorealizacji bądź umocnienia więzi i komunikacji interpersonalnej, co z potrzeby podniesienia sobie statusu społecznego. Obfitość oferowanych mediów rodzi procesy kumulacyjne wynikające z funkcjonalnej i instytucjonalnej konwergencji mediów związanej z ich cyfryzacją.

W pewnych przejawach ten scenariusz promuje kulturę gadżetu, czyli mnożenie dodatkowych funkcji przedmiotów, nadawanie konsumowanym produktom cech wspomnianych wyróżników statusowych ("pokaż mi co konsumujesz, a powiem ci kim jesteś"), cech sztucznej przestarzałości przedmiotom skądinąd sprawnym i solidnym. Słowem to "kultura bajerów". W kulturze gadżetu chodzi o zaspokajanie często sztucznie kreowanych potrzeb, a więc nie tyle o samo posiadanie dóbr, ale ich konsumowanie i pozbywanie się, maksymalizację doznań i przeżyć. To oddaje istotę konsumpcji technologii, która jest efektem synergicznym mechanizmów rynkowych, wolności wyborów konsumenckich oraz wolnego transferu dóbr materialnych i symbolicznych.

Przedstawiciele tej szkoły myślenia są zdania, że tylko takie bogactwo mediów pozwoli na zmianę jakości w kierunku Internetu prawdziwie multimedialnego. Tylko taki zdemokratyzuje dostęp doń, bo komunikacja multimedialna, zwłaszcza haptyczna (dotykowa) jest w stanie dotrzeć do wszystkich, z analfabetami włącznie. Im więcej mediów cyfrowych, tym większe szanse na przyspieszenie integracji wszystkich środowisk komunikacji: interpersonalnej, instytucjonalnej oraz masowej (komunikacji roju ludzkiego - swarming).

Bogate, nasycone w ICT media pełnią trzy funkcje: są nomadyczne, wędrują razem z użytkownikiem wymuszając jego mobilność, wszędobylskie (Internet wszędzie, dostępny zawsze, użytkownik always on, możliwość podłączenia w każdym miejscu i czasie, niewidoczny), a zarazem umiejscowione (embedded) w obiektach (ambient intelligence), będą nas bowiem lokalizować, dostarczając informacji handlowej, kulturalnej i wszelkiej innej. Będą zarazem coraz bardziej "synestetyczne", współczulne (sentient technologies), uczące się użytkownika, myślące o jego potrzebach i wybierające za niego najlepsze opcje. Wszystko ma być smart: domy, samochody, zmywarki, spłuczki klozetowe itp., każde z tych urządzeń ma być samo w sobie "bogate w media".

Ideą tego scenariusza jest zatem ekspansja Internetu raczej wgłąb niż wszerz. ICT nie są tu nastawione na pokonywanie digital divide. Chodzi o oferowanie nowych możliwości już i tak bogatemu w media światu (zgodnie z regułą św. Mateusza: ten, kto ma, temu będzie dane). Nasycenie wszystkiego ICT uczyni z każdej instytucji, firmy, domu, szpitala, banku swoistym medium. Krytycy obawiają się, że w ten sposób dojdziemy do inwersji kultury: użytkownik będzie mniej widoczny niż narzędzie, którym się posługuje, w skrajnych przypadkach stając się narzędziem narzędzia, jego sługą, a nie panem.

4. Chaos rządzi

Ta szkoła myślenia zwraca uwagę przede wszystkim na ciągły bałagan w sieci. Dla jednych nie ma powodu do niepokoju; drudzy tracą wiarę w zapewnienia, że na Internet można liczyć jako na self-reliant medium. Traktują to jako utopię cyfrową i wizję entuzjastów. Doskwiera im patologia Internetu, rujnowanie go przez spam, "dziadowską pocztę" (junk mail), wirusy, szpiegostwo itp. Winę za ten stan rzeczy przypisują nadmiernie decentralistycznej naturze sieci. Przywołują casus dotcomów, które najpierw nadmiernie zawierzając Internetowi wyrosły jak grzyby po deszczu, po czym stały się ofiarą krachu, zostały pożarte i wydalone.

Przeciwnicy takiego stanowiska są zdania, że chaos w Internecie nie jest niczym niezwykłym, taka jest bowiem natura nieliniowego systemu. Po prostu odzwierciedla on chaotyczną naturę realnego świata. Z samej swej istoty jest on disruptive, wymusza nowe, zrywające z poprzednimi, strategie biznesowe, narzuca nieustanną innowacyjność i adaptację, czyni ludzi i zespoły ludzkie bardziej refleksyjnymi, bo nie mają innego wyjścia. Nawiązuje się tu do starej idei Josepha Schumpetera, w myśl której kapitalizm zawsze był i pozostanie systemem twórczej destrukcji. To jest jego siłą, która multiplikuje jego zdolności przetrwania w najbardziej niekorzystnych warunkach. Ta destrukcja niszczy jednych, ale winduje innych, wzmacnia ich zgodnie z zasadą, że jeśli coś kogoś nie zabije, to go wzmocni. Padają dotcomy, ale w ich miejsce wyrastają nowe, bardziej przysposobione do środowiska sieciowego, rozumiejące jego "arytmetykę".

Krach dotcomów był ceną zapłaconą za kreatywność tej destrukcji. Takie podejście nawiązuje także do konceptu darwinizmu społecznego Herberta Spencera, tzn. "prawa przeżywania najstosowniejszego". Takie są prawa dżungli i Internet jest w pewnym sensie dżunglą wraz z prawami, jakie w niej obowiązują. Te prawa wnoszą jakiś ład, samoorganizują i samoregulują.

Jest w tym sporo racji, ale nie jest to cała prawda. Internet ma cechy dżungli, ale nadużyciem jest twierdzić, iż odzwierciedla on świat realny z jego chaosem. W tym świecie istnieją nadal jakieś hierarchie, jest przymus, egzekwowanie jakichś zasad, państwa mają coś do powiedzenia, coś regulują; obowiązują też jakieś, choć niedoskonałe, regulacje międzynarodowe. Jest ONZ, którego nie ma w sieci. Chaos w Internecie jest z pewnością większy niż w realu, ale są próby jego okiełznania. Zapewnianie, że jest wolny, to narzucanie fałszywej świadomości, żeby zamazać prawdziwy obraz. W Internecie funkcjonują wielcy gracze, którzy dążą do zawłaszczenia jak największych jego połaci (Microsoft, Google i in.). Wyjątkowy jest też status USA, które także w sieci są supermocarstwem dysponującym dość silnymi środkami kontroli, realizowanymi poprzez chociażby administrowanie domenami przez amerykańską firmę ICANN. Gdyby była pełna wolność i równość aktorów sieciowych, to Unia Europejska nie żądałaby przekazania administracji domenami jakiemuś bardziej reprezentatywnemu gremium międzynarodowemu, np. Narodom Zjednoczonym.

Chaos oczywiście istnieje i ma różnorodną naturę. Ważne jest tutaj przede wszystkim to, że infrastruktura sieci nie została zaprojektowana jako platforma komunikacji. Internet po prostu nie wypracował specyficznych dla siebie (web-native) form regulacji, zwłaszcza w zakresie bezpieczeństwa. I dlatego rosnąca zależność od Internetu, zwłaszcza biznesu, rodzić będzie stale problemy, ponieważ bezpieczeństwo jest tutaj najsłabszym ogniwem. To z kolei oznacza deficyt kapitału społecznego w sieci, którego nie ma i nie będzie, gdy brak zaufania.


TOP 200