Dokąd zmierza Internet

2. Internet niezbyt inteligentny

Określenie "smart Internet" budzi pozytywne odczucia. Jeśli więc mowa o scenariuszu Internetu niezbyt mądrego, to zapala się światełko ostrzegawcze: uwaga, chcą nas ogłupić. Ale tu nie o to chodzi. Ten scenariusz pod wieloma względami nie musi być zły; wcale nie chodzi o populistyczne zredukowanie ludzi do średniego poziomu inteligencji, ani też o żaden spisek mający na celu ogłupienie użytkowników, aby można było nimi łatwiej rządzić. Biznes ICT wcale się na to nie nastawia, chodzi mu bowiem o zysk - to jest jego powołanie. Wszakże żeby ten zysk wygenerować, trzeba sprzedać jak najwięcej produktów - urządzeń i aplikacji w skali globalnej. Skoro żywot nowinek jest coraz krótszy, bo szybciej się starzeją niż poprzednie generacje technologii, skoro też ich wprowadzanie wymaga coraz większych nakładów na badania, nową wiedzę w nich zmaterializowaną, to oczywiście muszą być one jak najszybciej i jak najszerzej - najlepiej na skalę globalną - zbyte. Mimo ekspansji Internetu, mimo relatywnie małego nasycenia globu Internetem, nie przyrasta on tak szybko w liczbach bezwzględnych, jak się tego oczekuje. Liczba użytkowników Internetu, którą szacuje się na ok. 900 mln, nie rośnie już tak szybko, jak się spodziewano - jeszcze daleko do globalnej dyfuzji ICT, gdy być może pozostanie ok. 10% takich, którzy z własnego wyboru zechcą być outsiderami.

Mamy digital divide w skali zarówno całej planety, jak i wielu krajów z osobna (nadal 80% hostów internetowych ulokowanych jest w 24 najbogatszych krajach). Dobrym biznesem byłoby zmniejszenie tej luki, na czym skorzystałyby także społeczeństwa najbardziej nią dotknięte. Chodzi o prawdziwe umasowienie Internetu, czyli o to, aby nowe technologie projektować nie z myślą o wczesnych użytkownikach (early adopters), którzy poniosą największe koszty innowacyjności. Opiera się to na kalkulacji, że pierwszy impakt wprawdzie rozwarstwia, ale potem w miarę spadku cen następuje dyfuzja technologii, czyli ich demokratyzacja. Trzeba od razu próbować dotrzeć do "wczesnej większości", a przynajmniej znaczących ilościowo grup użytkowników.

Zapewne takie myślenie dominuje w tej szkole, ale sądzę, że nie chodzi tu tylko o pokonanie luki cyfrowej, lecz także o przekonanie, że masowy odbiorca nie potrzebuje wymyślnych technologii; jest po prostu leniwy, a usposabia go do tego kultura popularna: łatwa, lekka i przyjemna. Ma to dobre strony, że chce się przystosować technologie do ludzi, ale czy zbyt łatwa adaptacja bez wysiłku typu on-off push buton game, to nie wylewanie dziecka z kąpielą? Takie podejście może być skuteczne z biznesowego punktu widzenia: po co oferować emerytom komórki high-tech, skoro tak naprawdę potrzebują oni aparatów z paroma funkcjami i dużym wyświetlaczem?

Takie myślenie o użytkownikach nowych technologii nie jest nowe. Już w epoce innowacji przemysłowych słychać było przestrogi, że nie powinno się przesadzać z technicyzacją środowiska człowieka, ludzie bowiem nie wchłoną zbyt dużej fali nowinek. Przyjęcie strategii pokonywania tą drogą digital divide, zastawia pewne pułapki: może zmniejszyć innowacyjność, na którą sektor IT jest zaprogramowany. On z tego nie zrezygnuje, co czyni ten scenariusz mało realnym.

To wszystko każe się zastanowić nad naturą technologii informacyjnych. Cieszymy się, że mamy przyjazne technologie, które dają nam błogie poczucie władzy nad narzędziem. Nic bardziej złudnego. Komputer i sieć to synteza potężnej wiedzy akumulowanej przez pokolenia i wiele dyscyplin nauki. Programy użytkowe to tylko nakładka na tę wiedzę maskowaną przez okna i interfejsy. Te dają pokrzepiające poczucie kompetencji, która tak naprawdę jest tym mniejsza, im większe nagromadzenie wiedzy w inteligentnym narzędziu.

Ludzie w swej masie minimalizują wysiłek, dążą do łatwizny, co było zresztą źródłem wielu wynalazków ułatwiających życie. Chyba producentom i programistom jest to na rękę, czują się jak egipscy kapłani, którzy posiedli tajemnicę gwiazd. Przyjazna technologia skrywa przed użytkownikiem swe tajemnice. Rower zawiera w sobie zmaterializowaną wiedzę techniczną, staje się coraz bardzie skomplikowany, ale niejeden użytkownik może o nim wiele wiedzieć, rozebrać go i złożyć, wyrobić sobie zdanie o jego jakości. Dziś obejmujemy naszą kompetencją coraz mniejszy fragment wiedzy o narzędziach, m.in. dlatego że mniej istotne jest, z czego narzędzie się składa, jak go rozebrać i złożyć, lecz to, jaki "diabeł" w nim siedzi, jaki ma software, czyli duszę.

Kwestia kompetencji technicznych w stechnicyzowanym społeczeństwie to nie tylko zagadnienie kapitału społecznego, czyli zaufania między ludźmi, to także kwestia wolności. Bardziej wolni są ci, którzy rozumieją technologię, mają wyobraźnię i wiedzę o niej. Na ignorancji użytkowników się zarabia. A ponadto, zdaniem Theodore'a Roszaka, data glut (zalew informacji) jest potrzebny w strategii kontroli społecznej, pozwala władzy i grupom interesu zaciemniać problemy mistyką technologii i wiedzy. Dlatego właśnie obecnie notuje się wzrost raczej sterowniczej i konsumpcyjnej niż poznawczej funkcji informacji.

Nie jest łatwo być na bieżąco z technologią, która tak strasznie goni do przodu, że mało kto za nią nadąża. Dziś tylko co zdolniejsi hakerzy są w stanie wyłapywać dziury w systemach, co daje im sporo władzy.

Generalnie w tym scenariuszu chodzi o to, by skoncentrować się na eliminowaniu braków i innych problemów ograniczających użycie, niż na budowaniu inteligentnego Internetu. By projektowaniu ICT przyświecało założenie, że ludziom zależy na quick fix. W swej masie nie życzą oni sobie technologii dysruptywnych (zrywających ciągłość), z którymi nie potrafią sobie poradzić. Chcą Internetu niskokosztowego, a także takiego, który skrywa operacyjną złożoność systemów, które umożliwiają doń dostęp. Chodzi o założenie przede wszystkim uśrednionej kompetencji użytkowników. Internet ma być po prostu practical & affordable i dawać poczucie kontroli nad narzędziami (empowerment). Zredukowanie go do takiej funkcji może jednak oznaczać jego swoistą tabloidyzację.

Złagodzenie luki cyfrowej powinno w przyszłości zaowocować łagodzeniem luki w zawartości zasobów (content divide). Dziś mamy w tym względzie nadreprezentatywność bogatego świata; to jego sprawy i problemy dominują bowiem w zasobach sieci, natomiast większość ubogich społeczeństw nie ma szans na samoprezentację i samoportretowanie się przez Internet. Niektórzy badacze problemu (m.in. Lawrence Lessig, animator ruchu Creative Commons) liczą na to, że demokratyzacja dostępu do Internetu zostanie rozwiązana nie dzięki strategiom biznesowym, a upowszechnieniu wolnego, powszechnego oprogramowania, które ograniczy dominację garstki wielkich graczy, "latyfundystów sieciowo-komputerowych". W tym widzi się drogę do podniesienia konkurencyjności, innowacyjności i kompetencji biedniejszej części globu. To zarazem remedium na krępowanie rozwoju przez utrzymywanie sztywnej formuły ochrony własności intelektualnej. W takim duchu interpretuje się także działania niektórych hakerów, którzy walczą z oligarchami sieciowymi o "demokrację semiotyczną", czyli większą równość w tworzeniu i interpretowaniu znaczeń, symboli itp.

Technologie, które mają w tym pomóc, powinny pozytywnie przejść "test mamy", żeby mogła się ona nimi posługiwać, nie narażając się na utratę autorytetu u swych dzieci. Trzeba chociażby dać szansę przejścia do świata nowych technologii "weteranom tarczowego aparatu telefonicznego", których jest ciągle wielu. Słowem, świat wyjdzie na tym dobrze, jeśli dojdzie do złagodzenia sprzeczności między oślepiającą szybkością zmian technologicznych a niskim poziomem alfabetyzacji w tej dziedzinie.

Wedle tej szkoły myślenia, ICT powinny pełnić rolę nie tylko postępu technicznego, ale także sprawiedliwości społecznej, wyrównywania dysproporcji rozwojowych. Internet ma być nie tylko platformą komunikacyjną i rezerwuarem informacji/wiedzy napędzanym przez wielkie inwestycje technologiczne i finansowe w celu wytwarzania coraz większej liczby produktów hard- i software'owych, ale także narzędziem budowania kapitału społecznego pozwalającego na wydobycie się z ubóstwa, a jednocześnie zapewniającego samopodtrzymujący się rozwój.

Wskazać można już wiele przykładów pokazujących, że jest to możliwe. Znaleźć je można m.in. w serwisie Doors of Perception Report prowadzonym przez Johna Thackara (http://www.list.doorsofperception.com ) na temat Internetu w suburbiach metropolii krajów słabiej rozwiniętych. Badania w New Delhi (Reflection On Doors In New Delhihttp://doors8delhi.doorsofperception.com/ ) pokazują, że sieci lokalne pozwalają uniknąć degradacji skupisk podmiejskich - syndromu kalkutyzacji. Suburbia New Delhi, które magistraccy biurokraci i urbaniści uważali do niedawna za nierozwiązywalny problem stolicy Indii, nabierają dynamiki dzięki samoorganizacji ludzi wspartych Internetem. "Walizkowi przedsiębiorcy" i uliczne "złote rączki" tworzą swe biedabiznesy, często nierejestrowane, montują komputerowe zestawy sieciowe ze starych części i odpadów, budując w ten sposób miękką infrastrukturę przedmieścia. Organizują się w sieć, która aktywizuje życie ekonomiczne i społeczne, budując pulsującą, trochę chaotyczną lokalność, podczas gdy antyseptyczne centrum miasta jest po godzinach pracy puste i jałowe. Jest to życie w niszy, poza przestrzenią korporacji, czas płynie tam wolniej, ale ludzie odnajdują się w aktywności, nie czekając biernie na to, że ktoś odmieni ich egzystencję.


TOP 200