Czekając na euro

Naprawa finansów wymusi stopniową naprawę państwa: ograniczenie nadmiernej biurokracji, uproszczenie systemu podatkowego, likwidację zbędnych instytucji, zwiększenie przejrzystości procedur. Dla gospodarki będzie to najlepsza kuracja, którą wcześniej czy później pozytywnie odczują przedsiębiorcy i całe społeczeństwo.

Naprawa finansów wymusi stopniową naprawę państwa: ograniczenie nadmiernej biurokracji, uproszczenie systemu podatkowego, likwidację zbędnych instytucji, zwiększenie przejrzystości procedur. Dla gospodarki będzie to najlepsza kuracja, którą wcześniej czy później pozytywnie odczują przedsiębiorcy i całe społeczeństwo.

Gdyby nie to, że wejściu Polski do Unii Europejskiej towarzyszą uroczystości z udziałem zwolenników i demonstracje przeciwników, fakt ten mógłby być niemal niezauważony przez większość Polaków. Faktycznie, choć nie formalnie, Polska w Unii jest już od kilku lat. Specjaliści od finansów zwykli mawiać, że "rynek dyskontuje przewidywane zdarzenia", czyli dostosowuje się do prognoz. Rynek nie czeka na wydarzenie, które jest przewidywane z wysokim stopniem prawdopodobieństwa. Główne wskaźniki ekonomiczne - kurs walutowy, stopy procentowe, wielkość napływających inwestycji - z wyprzedzeniem reagują na to, co stanie się w nieodległej przyszłości. Mniej więcej od szczytu kopenhaskiego w 1993 r., na którym podjęto decyzję o warunkach przyjęcia krajów Europy postkomunistycznej do UE, rynki międzynarodowe coraz silniej uwzględniały przyszłe członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Miało to poważne konsekwencje. Do Polski zaczęły napływać szerokim strumieniem zachodnie inwestycje. Wiele firm lokowało w naszym kraju swoje zakłady, licząc na przyszłe korzyści z obecności na wspólnym rynku lub wzrost zamożności Polaków i - w ślad za tym - ich apetytów konsumpcyjnych. Z formalnego punktu widzenia dzieli nas od UE jeszcze spory dystans, ale z punktu widzenia inwestorów już dziś jesteśmy członkami Unii Europejskiej.

Polska w Unii

Z tej możliwości korzystały kolejne rządy, finansując deficyt budżetowy emisją tzw. euroobligacji - papierów dłużnych sprzedawanych na rynkach europejskich. Korzyści z bliskiego członkostwa w Unii można było obserwować pod koniec lat 90., gdy w Azji Wschodniej, Rosji i Brazylii szalał kryzys walutowy. Deficyt Polski w obrotach handlowych z zagranicą sięgał wówczas 8% PKB i wszystko wskazywało na to, że Polska będzie kolejną kostką domina, którą przewróci kryzys. A jednak Polska uniknęła kryzysu walutowego, choć niewątpliwie pukał on do naszych bram i trudno znaleźć inne wytłumaczenie tego, jak tylko bliski akces do Unii Europejskiej.

Korzyści z integracji z Unią osiągnęli też polscy przedsiębiorcy. Praktycznie wszystkie cła między Polską a Unią zostały już zniesione i od kilku lat utrzymuje się bardzo wysoka dynamika (ok. 20-proc.) eksportu na rynki Unii Europejskiej. Dzięki temu deficyt handlowy w obrotach między Unią i Polską gwałtownie się zmniejszył. W obrotach z naszym największym partnerem - Niemcami - osiągnęliśmy nawet nadwyżkę. Konieczność konkurowania na trudnym rynku europejskim wymusiła restrukturyzację wielu branż. Był to proces kosztowny i bolesny, bo prowadzący do spadku zatrudnienia; po stronie korzyści trzeba jednak zapisać wzrost produktywności i unowocześnienie potencjału wielu przedsiębiorstw. Tym samym duża część kosztów integracji została już poniesiona, zresztą przy wsparciu Unii. W ostatnich latach Polska zaabsorbowała ok. 3 mld euro pomocy przedakcesyjnej.

W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że wszystko co dobre od Unii już uzyskaliśmy, dlatego 1 maja 2004 r. nie jest dla polskiej gospodarki datą przełomową. Gospodarka czeka na nowy impuls, którym będzie wejście Polski do strefy euro.

Daleko do euro

W Polsce od lat trwa spór o to, kiedy należy wprowadzić euro i w jaki sposób. Można zrobić to metodą klasyczną i "nadzwyczajną". Metoda klasyczna to wcześniejsze przyjęcie mechanizmu ERM2.

"Kraje wstępujące do Unii Europejskiej muszą najpierw zaprowadzić porządek «we własnym domu», zanim przystąpią do mechanizmu ERM2" - stwierdził w lutym br. dyrektor MFW ds. europejskich Michael Deppler na konferencji zorganizowanej przez bank centralny Czech. ERM2 jest czymś w rodzaju czyśćca dla krajów, chcących przyjąć wspólną walutę europejską. Kraj aspirujący musi przez dwa lata należeć do ERM2 (Exchange Rate Mechanism), który dopuszcza poruszanie się waluty krajowej w pewnym pasmie wahań w stosunku do euro. Większość krajów, w których euro już funkcjonuje przez kilka lat, utrzymywała kursy walutowe w pasmie wahań +/- 2,5%. Kraje słabsze ekonomicznie, takie jak Polska, być może będą miały prawo do pasma szerszego, np. +/- 15%. Szczegóły będą wyjaśnione w rokowaniach.

Wejście do ERM2 oznacza zgodę kraju aspirującego do euro na spełnianie kryteriów z Maastricht: deficyt budżetowy nie może być wyższy niż 3% PKB, dług publiczny nie może przekraczać 60% PKB, poziom inflacji, stóp procentowych i oprocentowania obligacji długoterminowych musi być zbliżony do średniej w Unii. Dwuletnie terminowanie w ERM2 oznacza, że najwcześniejszy termin wprowadzenia euro to 2006 r. Za tym optował Narodowy Bank Polski, z prezesem Leszkiem Balcerowiczem na czele.

Można też przyjąć euro w sposób "nadzwyczajny", choć w praktyce ta droga nie została wcześniej przez żaden kraj "przećwiczona". Przed kilku laty profesor Jacek Rostowski i dr Andrzej Bratkowski - były wiceprezes NBP - proponowali jednostronne przyjęcie przez Polskę euro, bez czekania w przedpokoju ERM2. Dziś propozycja ta wydaje się nieaktualna, gdyż nie pozwala na to fatalny stan finansów publicznych. Szybką ścieżką do euro zmierzać będą zapewne trzy kraje nadbałtyckie, które razem z Polską wchodzą do Unii Europejskiej. Mają finanse publiczne w doskonałym stanie, a Litwa i Estonia od dawna mają waluty mocno powiązane z euro mechanizmem tzw. currency board (zarządzania walutą). Waluta łotewska, choć inaczej kształtowana niż korony litewska i estońska, również jest stabilna. Możliwe, że w ciągu najbliższego roku euro stanie się walutą trzech państw nadbałtyckich, a także Słowenii.

Za to w Polsce rosną szeregi przeciwników szybkiego wprowadzenia europejskiej waluty. Głównym argumentem przeciwko jest zły stan finansów publicznych, który uniemożliwia ustabilizowanie kursu walutowego. Argument ten jest podnoszony zarówno przez tych, którzy nie wierzą, że rządowi - obecnemu i następnym - uda się szybko naprawić finanse publiczne, jak i przez tych, którzy nie przywiązują wagi do nierównowagi budżetowej i wierzą, że słabnąca złotówka może być najlepszym sposobem na utrzymanie szybkiego wzrostu gospodarczego.

Według prognoz obecnego rządu Polska będzie w stanie spełnić kryteria z Maastricht w roku 2007, a zatem najbliższy "realny" termin przyjęcia euro to 2009 r. Kłopot w tym, że rząd z jednej strony przedstawia odległe plany przywrócenia równowagi fiskalnej, a jednocześnie nie robi nic, by nawet te mało ambitne propozycje zrealizować. Nie można zatem wykluczyć, że wprowadzenie euro będzie możliwe dopiero po roku 2010. Równie dobrze można powiedzieć, że euro będzie wprowadzone kiedyś, a może nigdy. Nie sposób przecież przewidzieć, kto będzie w najbliższych sześciu latach rządził, jaką będzie prowadził politykę gospodarczą i jakie będzie otoczenie Polski.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200