Być programistą

Gdy po raz pierwszy dostałem do ręki komputer, była to zetka z jednym kilobajtem pamięci, od razu wyczułem, że to coś dla mnie.

Gdy po raz pierwszy dostałem do ręki komputer, była to zetka z jednym kilobajtem pamięci, od razu wyczułem, że to coś dla mnie.

Ten kilobajt przestał mi wystarczać już po dwóch dniach. Poleciałem i kupiłem dodatkowe kości na szesnaście kilo, bo tyle miałem forsy, ale po dwóch tygodniach też zapełniłem je do spodu. Pracowałem wtedy jako zootechnik, bo ukończyłem technikum rolnicze. Zrobiłem to zresztą jedynie dlatego, że była to najbliższa szkoła w okolicy. Jak się mieszka w takiej pipidówie, a starzy mają tyle szmalu, co zarobią w geesie, to człowiek nie ma wielkich możliwości wyboru. Cztery lata przesiedziałem głównie w klubie MPiK-u żłopiąc kawę i paląc papierosy - już wtedy nie mogłem bez tego żyć - no i z nudów przeglądałem podręczniki. W szkole pokazywałem się właściwie tylko na matmie, a jak trafiłem przypadkiem na inny przedmiot, to nauczyciel zaraz mnie dopadał na całogodzinne odpytywanie. No i stale okazywało się, że musiał mi postawić piątkę - jak się to kilka razy powtórzyło, to dali mi spokój i przestali się czepiać mojej nieobecności na lekcjach.

Ale nie o tym miałem mówić. No więc jak już się pokazało ZX Spectrum, to się zaroiło od gier, ludzie strasznie byli na to napaleni. W naszym miasteczku jeden cwaniak zorganizował to tak - budował pudło, do pudła wstawiał Spectrum z jakąś grą, w okienku pudła był monitor. Mechanik samochodowy dorobił mu dziurę do wrzucania monet, tak, że moneta uruchamiała program. Ten facet coś o mnie usłyszał i przyszedł zaproponować, żebym ja mu te gry przysposabiał do jego "salonu gier komputerowych". Głównie chodziło o to, żeby w grze było tylko jedno "życie" a nie, powiedzmy, cztery, i bez żadnych premii za dobre wyniki, bo to by źle wpływało na obrót. No więc się włamywałem do tych gier, tyle że nie po to, by zrobić "nieśmiertelność", a całkiem odwrotnie. To były dobre czasy... Po pół roku kupiłem malucha z tej roboty i żona przestała mi dokuczać, że nic tylko ślęczę nad komputerem, marnując czas i pieniądze.

Potem trafiła mi się robota na Amstrada, bo już się pojawiły najpierw 664, potem 6128. To już było poważniejsze zajęcie, dla takiej fabryki, żeby im program obliczał, jak wycinać kształtki. Słyszałem niedawno, że teraz w tej fabryce co krok to komputer wielki jak stodoła, i przy każdym kręci się kilku facetów, ale ten mój Amstrad nadal stoi w jakimś kącie i tłucze te swoje kształtki. To przyjemnie, usłyszeć coś takiego. Zarobiłem na tym mniej więcej pięć Amstradów.

Długo by opowiadać, co się działo, zanim przesiadłem się na peceta. Dwa podejścia mi się nie udały, bo raz to się spalił hotel robotniczy, w którym mieszkałem z żoną i z córką - straciłem wszystko, ale to jeszcze nie było najgorsze, bo jako spalony dostałem dwupokojowe mieszkanie. A za drugim razem, jak wróciliśmy po świętach, spędzonych u moich rodziców, zastaliśmy gołe ściany. Od czasu tego malucha za gry na Spectrum wszyscy w miasteczku byli przekonani, że ja mam nie wiem jakie pieniądze z tego programowania. Byli tego tym bardziej pewni, że w międzyczasie rzuciłem pracę zootechnika i pracowałem już tylko z komputerem.

To się zaczęło dwa lata temu. Miałem już skonkretyzowany pomysł na taki program graficzny na peceta, nazwałem go Rembrandt. Niczego takiego na Zachodzie nie było. Aż się dziwiłem, bo choć rzecz nie była specjalnie prosta, to jednak tam są przecież takie tłumy programistów. Zetknąłem się wtedy z Waldkiem, starym kumplem jeszcze z technikum, który właśnie zakładał interes komputerowy - wiesz, kupno, sprzedaż, te rzeczy. Ja miałem zająć się oprogramowaniem, w tym także pisaniem własnych programów. On miał trochę forsy, ja nie miałem nic. Znalazłem za to jeszcze dwóch żyrantów, którzy razem z Waldkiem podżyrowali mi pożyczkę 60 mln zł z banku. Pożyczka była na komputer. Musiał być przyzwoity: 386 z kartą SVGA i szybkim dyskiem, bo bez tego to dziś nie ma co nawet brać się do roboty. Z zakupem tego komputera to były jaja. W Rzeszowie trzy razy podstawiali mi sprzęt, a ja go eliminowałem po sprawdzeniu swoim własnym programem testującym. Trzy razy próbowali mi wcisnąć kit! Cholera ich brała, bo klient na 386 nie trafia się co dzień. W końcu kupiłem w Warszawie, ale też się ze mną namęczyli. Ja też się namęczyłem, bo - cała noc w pociągu, potem cały dzień w mieście i znowu cała noc w pociągu. Nic człowiek po drodze nie jadł, bo w barach drogo, a za ostatnim razem to ledwo mi starczyło na bilet powrotny. No, ale w końcu miałem przyzwoitą maszynę i po kilku miesiącach zrobiłem w końcu tego Rembrandta.

Cios przyszedł z niespodziewanej strony. Wspólnik wyjechał bez uprzedzenia do Stanów i tam wybrał wolność. Ja zostałem tu, z długiem bankowym, który dziś, przy tych szalonych odsetkach sięga 200 mln zł. Wszystko co mam, to ten program, no i jeszcze pomysły, częściowo już zrealizowane, na dwa następne. Jak napisałem do Waldka, w co mnie wrobił, to on mi przysłał odpowiedź złożoną z dwóch słów, domyślasz się jakich. Kurczę, piętnaście lat znałem faceta!

Zacząłem szukać dystrybutora na Rembrandta. Rozesłałem demo do chyba pięćdziesięciu firm - też trochę forsy na to poszło. Odpowiedziała mi co druga, negatywnie, w większości wypadków dano mi do zrozumienia, że nie są tacy głupi, by uwierzyć, że ja sam to zrobiłem. To właśnie największy problem - ludzie nie wierzą, że to moja robota. Jak poszedłem do takiego jednego profesora od grafiki komputerowej, to najpierw mu opowiedziałem, co program robi, a on mi na to, że to nie jest możliwe. Jak zobaczył na ekranie, to tylko chrząknął, a potem powiedział, że chętnie mnie weźmie ze sobą na seminarium do Londynu. Nie powiedział mi tylko, kto za tę wycieczkę zapłaci.

Przez ostatni rok utrzymywała mnie i córkę żona, która ma milion dwieście tysięcy. Od dwóch miesięcy pracuję w Jeleniej Górze w takiej firmie, co sprzedaje komputery i programy, mam milion pięćset, to jest trochę lepiej. Jeszcze od czasu do czasu trafi się jakaś chałtura - a to coś kogoś nauczyć, a to odwirusować - to w sumie wyciągam dwa-dwa i pół. Połowę posyłam żonie, bo jak pracuję w Jeleniej Górze, to muszę mieszkać u rodziców, skąd mam tylko godzinę dojazdu do pracy. Właściwie, gdyby nie ten dług, to szłoby wytrzymać.

No, właśnie, ten dług. Dwaj żyranci to prawie sąsiedzi żony (w tej chwili, na szczęście, nie moi), nachodzą biedaczkę, ona tam już jedzie na ostatnich nerwach. I na co oni liczą, że ja im to urodzę? Przecież wiedzieli, że po pierwsze inwestują w interes i ten interes po prostu nie wypalił, sami też Waldkowi wierzyli, bo go znali. Poza tym wiedzą doskonale, że nie wziąłem z tego dla siebie ani złotówki, wszystko poszło w komputer i koszta związane z firmą. Robili mi spisy w mieszkaniu, no i wiedzą przecież, że nie jestem żaden menel. W dodatku, jak tylko coś mi wpadnie z boku, to odnoszę do banku, są na to dowody, ale nie mogę nawet dogonić odsetek. Nic, tylko złość i chęć dokuczenia, bo wyobraź sobie taką sytuację. Trafiłem ostatnio gości z niemieckiej firmy softwarowej, chciałem, żeby sprzedawali mój program, a oni na to, że chętnie, ale że lepiej będzie, jeśli będę u nich pracował, w Darmstadt. Ja na to, że owszem, umówiliśmy się na spotkanie za dwa tygodnie w Berlinie, że tam omówimy wszystko ze szczegółami i pojedziemy już prosto do tego Darmstadt. I wyobraź sobie, na dwa dni przed wyjazdem do Berlina dostaję pismo z MSW, że wstrzymano mi paszport - na wniosek banku, w którym mam pożyczkę. Zacząłem się dowiadywać, okazało się, że bank został podpuszczony przez żyranta, że jak wyjadę, to już na pewno nie spłacę, jak jakiś Bagsik albo Grobelny. A ciekawe, jak spłacę, jeśli nie wyjadę? Tak jest na każdym kroku. W urzędzie skarbowym jestem zarejestrowany jako wykonujący wolny zawód, ale podatek mi walą jakbym był firmą. I nie sposób ich przekonać, że to nie tak. Pytam się tej pani, za co ja w ogóle mam płacić podatki, skoro za ubezpieczenie płaci pracodawca, władza zabiera paszport, a policja mnie nie chroni - jak nie wierzy, to niech się ze mną jeden raz przespaceruje wieczorem z mojej pracy na dworzec PKS! Ona mi na to, że państwo mi dało wykształcenie, a ja: "Jakie wykształcenie, przecież jestem samoukiem!". No, ale to tylko takie gadki.

Wcale nie uważam, że jest mi źle. Mam wszystko to, na czym mi najbardziej zależy, to znaczy dobry komputer na własność i w związku z tym nieograniczone możliwości programowania. No, żona i dziecko, oczywiście, to się samo przez się rozumie. Wolałbym tylko nie musieć jeździć do pracy, bo tam jak popracuję efektywnie godzinę dziennie, to wszystko - cały dzień schodzi a to na obsługę klienta, który przyszedł kupić komputer (z reguły trzeba robić godzinny kurs DOS-u, znam to już na pamięć) albo prezentować działanie jakiegoś programu na sprzedaż, albo, na przykład, komuś znarowił się komputer i dzwoni żebym przyszedł. To małe miasto, wszyscy wiedzą, gdzie dzwonić w razie czego. Więc wygląda to tak - rano godzina jazdy do pracy, od ósmej do osiemnastej w robocie, po siódmej wracam do domu i piętnaście po siódmej już zaczynam klepać w klawiaturę. Jadę głównie na papierosach i kawie, mam specjalne naczynie do kawy o pojemności 0.7 litra. Sam nie wiem, kiedy robi się druga w nocy. Jak mam coś ciekawego na warsztacie, to już klepię do rana, a nie, to te trzy-cztery godziny snu wystarczają mi całkowicie. Ostatnio zdarzyło mi się nie wstawać od pudła przez dziewięćdziesiąt sześć godzin bez przerwy! Właściwie to wcale od niego nie wstałem, tylko padłem głową na stół. Zdrowie? No, nie wiem, czuję się dobrze.

Programowanie to najprostsza rzecz na świecie. Pascal to taki język, że chyba tylko debil nie mógłby go zrozumieć. A już Turbo Pascal pod MS Windows, to naprawdę coś, o czym programista mógł tylko marzyć. Największy szacunek mam właśnie dla tego, co wymyślił Pascala, oraz dla Microsofta za Windows i dla Borlanda za kompilator Pascal pod Windows. Natomiast dziękuję za C, to jest język dla masochistów. Ostatnio ci moi Niemcy z Darmstadt zażądali, żeby Rembrandt był napisany w C. Straciłem sześć tygodni na to, by się go nauczyć i przepisać program - czterdzieści tysięcy linii - z Pascala na C. Oni też mi nie wierzą, że ja to sam robię, ale już się nauczyłem ostrożności. Opowiedziałem im o mojej koncepcji programu z fraktalami, to oni pytają, ile czasu mi to zajmie. Mówię, że jakiś miesiąc, to oni na to, że niemożliwe. A co, miałem powiedzieć, że zajmie mi to tydzień?

Jak już mówiłem, byłoby całkiem nieźle, gdyby nie ten dług w banku i blokada paszportu. Rozmawiałem parę dni temu z moim Niemcem, spytał, ile jest tego długu. Jak przeliczył na marki, to się tylko skrzywił, że to nie jest w ogóle problem. Ale może lepiej o tym nie mówić, bo jeszcze zapeszę...

PS. Wszelkie podobieństwo do realnych zdarzeń i postaci jest całkowicie przypadkowe.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200