Bariera numer zero

Państwowy zasób i opłaty

Państwowy Zasób Geodezyjny i Kartograficzny (PZGiK) w mniejszym stopniu jest instytucją, stanowiąc raczej majątek. Jest własnością Skarbu Państwa. Prawo przewiduje, że za udostępnienie jego danych pobierane są opłaty wykorzystywane potem na fundusz gospodarki zasobem, który ma finansować tego zasobu konserwowanie (czyli utrzymanie stałej wartości przez tzw. unacześnianie). Zwracam uwagę, że w stosunku do danych z zasobu używanie takich słów, jak zakup, cena, nabywca itp., jest nieuprawnione. Dane są bowiem udostępniane, a nie sprzedawane. Dokładniej mówiąc, to udostępniane tylko do określonego celu i bez prawa dalszej odprzedaży. Nie mamy więc tutaj do czynienia z ceną, lecz z opłatą za udostępnienie. Jak uczą nas klasycy ekonomii, cena ma związek z wartością (np. cena określa wartość, gdy popyt i podaż są równe). Zaś wspomniana opłata nie ma żadnego związku z wartością danych - szacuje się, że jest od niej kilkadziesiąt do kilkaset razy niższa (w zależności od typu danych).

Tymczasem Autor napisał, że "wycena takich materiałów odbywa się w sposób wręcz dowolny i oparty na kompletnie niezrozumiałych w gospodarce rynkowej zasadach, różnicujących ceny na podstawie typu nabywcy.(...) Nabywcy są dzieleni generalnie na następujące grupy: (1) Edukacja ponosząca faktyczne koszty udostępnienia, (2) Szary obywatel/firma - koszty zawyżone bez powodu, (3) Firma geoinformatyczna - koszty zawyżone do granic absurdu". Wszystko to, co do słowa, wyssał sobie Autor z palca, bo wszystkie dane udostępniane są za opłatą określaną rozporządzeniem ministra, a nie "wedle wyceny i to w sposób wręcz dowolny". Można by się jeszcze nawet zgodzić z Autorem, że sposób wyceny jest oparty na kompletnie niezrozumiałych w gospodarce rynkowej zasadach, gdyby chodziło o cenę (bo w gospodarce rynkowej cena jest zawsze współmierna z wartością), ale przecież nie o cenie mowa. Dalsza część zdania też jest nieprawdziwa, nawet gdyby usunąć słowo cena, bo zasady te nie różnicują opłat na podstawie typu nabywcy. Za wypis i wyrys z bazy, za mapę, tablicę lub plik - wszyscy wpłacają do zasobu tyle samo: urząd państwowy, urząd samorządowy, firma państwowa, obywatel lub jego firma - niezależnie od wielkości i branży (firma geoinformatyczna też). Istnieje tylko jeden wyjątek, a mianowicie aż 70-proc. zniżka, dotycząca "danych przekazywanych dla celów dydaktycznych, prowadzonych z urzędu postępowań administracyjnych czy programów rządowych".

Fantastyka stosowana

Autor artykułu wielokrotnie wypowiada się tak, jakby prawo w ogóle nie istniało. Pisze o "praktykach". W pierwszych ośmiu zdaniach zawarł to słowo 5 razy. W artykule sugeruje, że to od dobrej woli urzędników, a nie od przepisów prawa zależy wszystko: np. ile wynosi opłata za udostępnienie odbitki mapy, zdjęcie lotnicze lub satelitarne, czego dotyka klauzula "tajne", jakie materiały wykonawca prac geodezyjnych lub kartograficznych musi oddać do zasobu (podkreślam: państwowego zasobu).

Jestem geodetą o 40-letnim stażu, przez ostatnie lata związany z Ośrodkiem Dokumentacji, zajmując się praktycznym budowaniem miejskiego GIS, a więc całe życie pracowałem wyłącznie dla podstawowych systemów informacji przestrzennej i przecieram oczy ze zdumienia, jak nieprawdopodobne rzeczy wypisuje Wojciech Hanik. "Na pytanie «skąd ta cena?» pada zazwyczaj odpowiedź, że dane, które mają być poddane ucyfrowieniu i sprzedaży, muszą drożej kosztować, ponieważ firma będzie na nich zarabiać". To jest zupełnie nieprawdopodobne, bo byłoby to przestępstwo. Ale skoro już posłów zamykają, to skłonny jestem uwierzyć, że może ktoś gdzieś coś takiego popełnił, ale przez użycie słowa "zazwyczaj" Autor sugeruje normę postępowania. W ten sposób konstruuje sobie wymyślonego przeciwnika, by go potem zwalczać. Na dodatek to strasznie groźny przeciwnik, bo jak napisał Wojciech Hanik: "Należy dodać, że drożej oznacza tutaj o rząd wielkości więcej. Do tego zawyżona cena zasobów cyfrowych na ogół nie jest adekwatna do jakości informacji (zazwyczaj błędnej i nieaktualnej)".

Zarzut jest tyleż śmieszny, co perfidny, bo mają się na niego nabrać pseudoinformatycy nierozumiejący, że - ściśle rzecz ujmując - błędny i nieaktualny jest każdy zestaw danych bazujących na pomiarach fizycznych (a takimi są dane GiK), których wyprodukowanie odbywa się zawsze z ograniczoną dokładnością, bo dzieje się to przez pomiar (geodezja) lub uogólnienie (kartografia). W dodatku od czasu tego wyprodukowania do zastosowania mija czas. Najbardziej zgodne z rzeczywistością jest zdjęcie satelitarne, ale nawet i na nim, zanim je zinterpretujemy w godzinę po jego wykonaniu, pewne elementy mogą się zdezaktualizować. Podobnie ze słowami: "Dla odróżnienia można przytoczyć politykę amerykańską, której głównym założeniem jest wspieranie i dawanie bodźców rozwoju. Praktycznymi przykładami realizacji takiej polityki państwa są specjalistyczne portale udostępniające dane przestrzenne online zupełnie za darmo również dla obszarów całego świata bez podziału na użytkowników". Bardzo piękna bajeczka. Gdyby była prawdziwa, pierwszy bym darmo korzystał z tych darmowych danych przestrzennych. A może by Autor z nich skorzystał, zamiast nam głowę zawracać? Skoro są za darmo, to nie szkoda tyle pisać na darmo? Traktować Czytelnika Computerworld jak kapuścianego głąba, który nie umie sam sprawdzić, kto, co i z jaką precyzją udostępnia, to bezczelność przerażająca. Ostrzegam, że jak się kto zdenerwuje, to może Autorowi wrzepić na gółkę, spuściwszy mu uprzednio te jego specjalistyczne portale.

Niewątpliwie problemy, których dotyka Wojciech Hanik, istnieją, ale on je widzi wybiórczo, jedynie przez pryzmat interesu swojej firmy. Na przykład bariera II to "konkurencja na styku państwo-sektor prywatny". Jako ta konkurencja pojawia się tutaj jedynie udział państwowych uczelni w praktycznych zastosowaniach nauki. Padają ryzykowne twierdzenia, że poziom edukacji geoinformatycznej na polskich uczelniach jest rażąco niski oraz że naukę tworzą firmy prywatne. Twierdzenia te są co najmniej trudne do udowodnienia, wobec osiągnięć Uniwersytetu Adama Mickiewicza i Uniwersytetu Jagiellońskiego, nie mówiąc już o GiK na wydziałach politechnicznych Politechniki Warszawskiej, AGH czy SGGW (specjalistyczne studium). A naprawdę chodzi o to, aby odjazgotać od miseczki konkurencję, bo "żadna prywatna firma nie jest w stanie konkurować w jakimkolwiek zamówieniu publicznym (...) ze względu na cenę". Tymczasem tak właśnie to w prawie pomyślano. Budżet nie ma pieniędzy, aby utrzymać uczelnie, więc Sejm ustalił prawo zezwalające - mimo że Konstytucja zapewnia darmowy dostęp do wiedzy - nie tylko pobieranie pieniędzy od studentów, a także możliwość startowania w przetargach. Jeśli potraficie, to doróbcie sobie. Gdyby wydajność firm była na tyle wysoka, żeby z ich podatków budżet mógł utrzymać uczelnie państwowe, to pewnie by tego nie było.

Z zajadłości sformułowań Autora można by wnosić, że uczelnie "wyrżnęły" w przetargach wszelką konkurencję i zajmują się jedynie "robieniem kasy". Studium biuletynu zamówień publicznych tego nie potwierdza.


TOP 200