Złoża symboli

Web 2.0

Szerokopasmowy Internet zmienia dotychczasowe relacje: umożliwia przejście od broad band do narrow casting czy wręcz selfcasting. Szerokie pasmo wymaga więcej zawartości, co promuje content industries. Poprzednio mieliśmy sytuację odwrotną: narrow band i broad casting. Ta zmiana sprawia, że w sieciach społecznych rośnie wykładniczo kapitał symboliczny (Dawida Reeda prawo sieci grupotwórczych). Niektórzy widzą w tym narodziny inteligentnego Internetu nazywanego Web 2.0. Jego poprzednik, Web 1.0, to dyktatura gatekeeperów, hierarchia, kontrola przez fachowców, koncentracja, dominacja tradycyjnych wyszukiwarek i portali, bierni użytkownicy, komercjalizacja, narzucone indeksowanie i pozycjonowanie dokumentów na wyświetlanych przez wyszukiwarki stronach. Zważywszy że większość zasobów Internetu nie jest jednak indeksowana, otwiera się pole aktywności dla samych użytkowników, możliwości porządkowania zasobów przez nich samych.

Dotychczas Internetu nikt nie redagował, wskutek czego mamy i sezam, i śmietnik danych. Dzięki indeksowaniu zawartości sieci przez rzesze użytkowników, czyli tagowaniu, odkrywamy pokłady wiedzy, do których w inny sposób nie można byłoby dotrzeć. Poprzez to uzyskujemy dostęp do rzadkich zasobów. Jeśli nie byłoby wymiany plików w systemie peer to peer (pomijam tu aspekt prawny), to np. kinomani zdani byliby tylko na ofertę dystrybutorów, dla których liczą się głównie oglądalność i zyski. Użytkownicy sami wprowadzają do obiegu utwory niekoniecznie atrakcyjne rynkowo, ale dla nich wartościowe, nadają im nowe znaczenia.

Można więc powiedzieć za Justyną Hofmokl, która to zagadnienie prezentowała na konferencji "Społeczne aspekty Internetu" (Uniwersytet Warszawski, grudzień 2005), że użytkownicy budują kolektywną wartość poprzez realizację własnych zainteresowań i korzyści. Ich egoistyczne zainteresowania zyskują w ten sposób wymiar społeczny i przyczyniają się do poszerzania wspólnie eksploatowanych zasobów. Tim O'Reilly nazywa Web 2.0 architekturą uczestnictwa. To jest kolejna próba uspołecznienia sieci po udostępnieniu wolnego oprogramowania w środowisku Linuxa.

Jest to proces wydeptywania własnych ścieżek, także na użytek innych. Własne ścieżki są wygodniejsze i bardziej funkcjonalne. Mądry architekt pozwala je wydeptywać mieszkańcom, zanim wytyczy alejki i wyleje asfalt. Dzięki błądzeniu jednych, inni nie muszą już błądzić. Jeśli szukamy porady na forum, to wzbogacamy się zbiorową mądrością (nieraz też głupotą), uzyskując mnóstwo użytecznej wiedzy, za którą nie musimy płacić osobistemu doradcy.

Zaufanie ważniejsze od prawa

Przed Internetem takie kolektywne dzielenie się ideami także istniało, ale w sposób raczej ograniczony - ogłoszenia na płocie, tagi na ulicy, wlepki itp. Dziś można to robić na skalę globalną, a w każdym razie ponadlokalną.

Przed 10 laty, gdy Internet w dzisiejszym kształcie jeszcze raczkował, był hierarchiczny i zinstytucjonalizowany (monopol Netscape'a i oligopol kilku searching engines: Infoseek, Excite, Yahoo!, AltaVista, Lycos); fora dyskusyjne były nieliczne, a blogi jeszcze nie istniały. Internet był wtedy przede wszystkim medium komunikacji, a nie środowiskiem społecznym, przestrzenią, w której można było lokować zasoby danych, kultury, wiedzy jak to ma miejsce dziś (Wikipedia). Dominowali ci, którzy mieli władzę nadawania znaczeń i kierowali nas na odpowiednie azymuty. Dwaj filozofie sieci, Pierre Levy i Derrick de Kerckove, wieścili jednak już wtedy narodziny kolektywnej inteligencji. Mieli rację.

Oczywiście, miliardy codziennych interakcji rodzą chaos, demokracja sieciowa jest anarchiczna, łatwo się pogubić w produkowanych masowo znaczeniach, przesyconych subiektywizmem i własnym doświadczaniem świata. Potrzebna jest spora doza krytycyzmu, aby umieć waloryzować zawartość. Ale taka demokracja upodmiotawia, daje poczucie władzy, co szwedzcy autorzy A. Bard, J. Soderqvist nazwali NetoCracy. Takie jest prawo wielości (nawiązuję tu do A. Negriego i M. Hardta konceptu Multitude). Użytkownicy pragną mieć władzę definiowania siebie i świata. To samo w sobie jest bogactwem. Użytkownicy nie są skazani na pojemność informacyjno-poznawczą najbliższego otoczenia, mają bowiem dostęp do olbrzymich zasobów.

Współistnienie Web 1.0 i Web 2.0 to batalia między spontanicznością a organizacją, governance, co nie jest niczym nowym - zawsze rozwijały się ruchy społeczne i zawsze były próby ich okiełznania. W cenie będą ci, którzy posiądą sztukę zarządzania... spontanicznością. Jest to konflikt między taksonomią, czyli ustalonym przez ekspertów systemem indeksowania i klasyfikowania treści, a tym, co się określa jako folksonomy, a co wspomniana Justyna Hofmokl nazywa wdzięcznie "kumplonomią", czyli społecznym tagowaniem. Są to dwie kultury uczestnictwa w Internecie. Web 2.0 to nie jest jeszcze main stream, ale ma szansę nim być. "Kumplonomia" jest żywym dowodem funkcjonowania w sieci kapitału społecznego, czyli zaufania.

Na tym zaufaniu do mądrości internautów zbili kapitał finansowy twórcy Google, którzy skonstruowali swą przeglądarkę wedle częstości odsyłania do konkretnych stron, czyli hierarchizowania dokumentów przez samych internautów. "Kumplonomia" zmienia warunki prowadzenia biznesu sieciowego. W search economy, jak powiada Edwin Bendyk ("Polityka" nr 13/2006) liczy się pozycjonowanie witryn - od tego, czy się jest w pierwszej dziesiątce wyników wyświetlonej na stronie wyszukiwarki, zależy pozycja ekonomiczna firmy, nie tylko sieciowej. Takie są prawa ekonomii uwagi. Społeczne tagowanie zmienia te reguły, odbiera część władzy wynikającej z hierarchizowania treści.

Im więcej odpowiednich słów-kluczy użyje się w blogach, forach, listach dyskusyjnych itp., tym szybciej można oszukać algorytm wyszukiwarki. To daje władzę internautom, mogą oni skutecznie walczyć z instytucjami czy ludźmi uznanymi przez nich za "wrogów sieciowych". Stwarza to jednak również pole do nadużyć, niszczenia stron dla jakiegoś własnego widzimisię. A gra jest warta świeczki: od pozycjonowania przez wyszukiwarki (większość użytkowników poprzestaje zazwyczaj na przejrzeniu pierwszej listy z wynikami wyszukiwania) zależy kondycja ekonomiczna wielu firm.

Oznacza to, że każdy użytkownik ma potencjalnie władzę definiowania ludzi, rzeczy, zjawisk, wydarzeń wedle własnych pojęć i znaczeń. Daje to szansę na demokrację semiotyczną, budowanie podmiotowości, eksperymentowanie z tożsamością. Możliwość czerpania z bezmiaru symboli i produkcji własnych czyni podmiot ludzki wysoko semiotycznym. A taki podmiot jest potrzebny. Konsumpcja znaków jest jednocześnie ich produkowaniem i puszczaniem w obieg; każde odczytanie znaków jest mnożeniem następnych.

Można to nazwać semiotycznym feedbackiem. Zdano sobie sprawę z ekonomicznej wagi symboli, gdy się okazało, że wartość sprzedaży produktów związanych z salsą jako dobrem symbolicznym (kompozycja znaków: taniec, muzyka) przekroczyła na zachodniej półkuli wartość sprzedaży salsy jako sosu do potraw. Znaki są więc istotną pozycją w naszym codziennym menu. Techniki informacyjne pozwalają na nowo z nich korzystać.

Prof. Kazimierz Krzysztofek jest wykładowcą w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.


TOP 200