W kogo inwestować

Kiedy w coś inwestuję, to podobnie jak pan Zygmunt Solorz, lubię zrozumieć model biznesowy, który mam popierać. Dlatego od lat nie kupuję akcji, bo nie wiem, gdzie jest źródło przychodów z nimi związanych, poza tzw. piramidką kolejnych frajerów, którzy być może kiedyś coś ode mnie odkupią.

Podobnie jest z inwestowaniem w oprogramowanie komputerowe. Jest to inwestycja nie tylko moich pieniędzy (część oprogramowania jest darmowa), ale przede wszystkim mego czasu, który poświęcam na uczenie się obsługi, uaktualnienia oraz konwersje formatów.

W przypadku dużych firm komercyjnych, takich jak Microsoft, Adobe, czy też Apple, z grubsza wiem, jak działa mechanizm produkcji oprogramowania. Moje pieniądze opłacają armię programistów, szefów projektów, grafików, testerów i Bóg tylko wie kogo tam jeszcze, kto zamieszany jest w produkcję. Jest oczywiste, że ludzie ci zmieniają się, ale w ramach firmy jest gwarancja ciągłości nie tylko kodu, ale także założeń funkcjonalnych, wymienności wersji oraz pewne prawdopodobieństwo, niezbyt odległe od jedności, że za rok to co kupiłem dzisiaj, będzie dalej wspierane. W przypadku małych firm, często jednoosobowych, w których zwykle kupuję proste, ale potrzebne programy pomocnicze, osoba właściciela, programisty, marketingowca i sprzedawcy w jednym jest najlepszą gwarancją na przyszłość. Firmy takich panów jak Thorsten Lemke, Frank Reiff, czy też Ed Hamrick (polecam wyguglowanie nazw oprogramowania, które dostarczają) od lat przyzwyczaiły mnie do wysokiej jakości, szybkiej obsługi i poprawiania błędów, a przede wszystkim do stabilności swoich produktów. Dlatego uważam pieniądze im wysłane za bardzo dobrze zainwestowane.

Problem dla mnie zaczyna się, gdy zastanawiam się, kto stoi za programami tzw. open source. Rozumiem, że projekt Mozilla jest opłacany w sporej części przez Google, że za OpenOffice płaci firma Sun, zaś za jedną z najbardziej popularnych dystrybucji Linuksa stoi Red Hat. Ale wymienione przeze mnie nakładki administracyjne zajmują się tylko opakowaniem kodu, który jest przygotowywany przez setki, a może tysiące woluntariuszy. Którym nikt nie płaci, a więc też nic nie można od nich wymagać. Z ciekawości zacząłem szukać w internecie badań socjologicznych na temat tego, kim są owi ukryci ludzie i co nimi powoduje. Przede wszystkim okazało się, że takich badań jest niewiele. Kilka z nich wskazuje, że są to przede wszystkim mężczyźni (podobno nawet 98%), biali, głównie młodzi (poniżej 30 lat) europejczycy, zatrudnieni w branży IT. A więc można przypuszczać, że są to ludzie, którzy piszą wolny kod, bo chcą podnosić swoje kwalifikacje zawodowe. Ale wynika też z tego, że tworzą w wolnym czasie, poza godzinami pracy (nie śmiem zakładać, że oszukują swoich pracodawców), zwykle pracując mniej niż 10 godzin tygodniowo. Tak więc, mogę przypuszczać, że prędzej lub później znudzi im się to hobby, albo nie będą mieli już więcej wolnego czasu, bo założą rodziny, pojawią się dzieci itp. itd. Stąd już tylko krok do zapytania o ciągłość projektów i ich stabilność. A przede wszystkim o odpowiedzialność, bo to za nią głównie płacę, kupując oprogramowanie.

Ostatnio kilka wybitnych postaci ruchu wolnego oprogramowania opuściło jego szeregi, zatrudniając się w firmach komercyjnych, o czym nieco jakby półgębkiem donosiły media. O tysiącach anonimowych programistów, którzy dniami, a raczej nocami piszą programy za darmo, niewiele wiadomo. Dlatego też, nie rozumiejąc tego modelu prowadzenia biznesu, postanowiłem w niego nie inwestować. Solorz nie zainteresował się opcjami walutowymi, bo ich nie rozumiał. I okazało się, że Polsat dobrze na tym wyszedł.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200