Smaczny problem

Siedzimy sobie na huśtawce nad brzegiem morza. Spoglądamy na kolejnych turystów przyjeżdżających na wyspę.

Siedzimy sobie na huśtawce nad brzegiem morza. Spoglądamy na kolejnych turystów przyjeżdżających na wyspę.

Raz dziennie, późnym popołudniem, niewielki stateczek przywozi około pięćdziesięciu osób. Nie dopływa do brzegu. Zatrzymuje się pośrodku przesmyku między wyspami. Kilka małych, drewnianych "long tail boat" dobija do niego i rozwozi przybyszy po wysepce.

W końcu, po pięciogodzinnej podróży, dopływają do jednej z upragnionych plaż. Wyskakują do wody i - brodząc w niej po kostki - docierają do któregoś z tutejszych "resort". Bambusowe chatki stojące nad brzegiem morza pomieszczą ich wszystkich bez problemów. Na leżącej z dala od turystycznych szlaków Koh Lipe jest nie więcej niż 300 turystów.

Słońce z wolna zbliża się do linii horyzontu. Zza sąsiedniej wyspy wyłania się jakiś czteromasztowy żaglowiec. Wygląda tak, jakby chciał dogonić zachodzące słońce. Następnego ranka zobaczymy go zakotwiczonego przy naszej plaży pośród paru innych jachtów. Gdzieś głęboko w nas odzywa się tęsknota za żeglowaniem. Tymczasem nadchodzi pora na kolację. Niecałe dziesięć minut spaceru wąziutką ścieżką wśród tropikalnego lasu i już jesteśmy na drugiej stronie wyspy.

Stoliki poustawiane są na plaży wzdłuż brzegu morza. Blask świeczek odbija się w wodzie. Do wyboru świeżo złowione owoce morza, przysmaki tajskiej kuchni lub coś o kosmopolitycznym smaku. Obsługa restauracji to mieszkańcy wyspy nazywani tutaj Morskimi Cyganami. Młode dziewczyny szczerym uśmiechem nadrabiają popełniane gafy. Tak naprawdę ich angielski ogranicza się do znajomości nazw potraw i liczb.

Następnego ranka śniadanie jemy już na zadaszonym podeście. Poranne słońce przybiera na sile z każdą chwilą. Jeszcze tylko filiżanka kawy i kolejny dzień można uznać za mile rozpoczęty. Przed nami wylegiwanie się na plaży w skwarze słońca lub na tarasie bungalowu w cieniu drzew. Przed nadchodzącym w południe upałem można uciec do wody lub jeszcze lepiej schować się pod wodą. A potem już tylko lunch i wieczorny spacer w poszukiwaniu najlepszego stolika.

Światło na wyspie pojawia się tylko przez parę wieczornych godzin. Jedynie telewizor wystawiony w jednej z restauracyjek przypomina o istnieniu tzw. cywilizacji. Na wyspie nie ma żadnych samochodów ani dróg. Trzy ścieżki łączące poszczególne plaże całkowicie wystarczają do komunikacji. Łączność z oddalonym o ponad 60 km stałym lądem utrzymywana jest za pomocą radiostacji. Do tego dochodzą jeszcze niezliczone "long tail boat", którą ma tutaj chyba każda rodzina.

No i oczywiście nie ma Internetu. Nie ma pokusy, by po zjedzonym posiłku pójść na małą czarną do cyber-cafe. Nie ma listów w skrzynce pocztowej, których treść może kłopotać. Nie ma sensacyjnych wiadomości z pierwszych stron gazet. Nie ma dreszczyku emocji przy lekturze giełdowych komunikatów. Nie ma wywiadów z troszczącymi się o nasze losy politykami. Nie ma narzucających się reklamowych banerów.

Jest za to pewność, że kolejny dzień będzie równie błogi jak poprzedni i że jedyną decyzją do podjęcia będzie wybór właściwej pozycji w menu. I to jest problem :-)))

Tajlandia, Koh Lipe, 20 lutego 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200